Mogielica w zimowej odsłonie
Sobota. Godz. 5.30. Zegarek się drze. Pobudka. Patrzę na termometr za oknem. 13 stopni mrozu. Hmm… zapowiada się ciekawie. Dźwięk smsa. To od Ewci. Czytam: „Ubierz coś pod spodnie górskie, bo odczuwalna ma być minus 19.” No to ubieram. W głowie kołacze mi się wczorajsze pytanie znajomych:
- Ty się nie boisz iść w góry na taki mróz?
- Ano nie boję. Bo Szalami jest bezpiecznie. Poza tym nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór. No i co z tego, że mróz – myślę przekornie.
Gramolimy się z samochodu na miejscu zbiórki. Fajny widok - pusty zaśnieżony Kraków, a tu ludzie z plecakami i kijkami, omotani szalikami do połowy głowy patrzą na nadjeżdżający autobus z radością w oczach. Mamy już zajęte miejsca. Dziwne czasy. Dwa autobusy, a w każdym połowa ludzi. Wszyscy siedzą osobno. I w maseczkach. Reżim sanitarny i nakaz Doroty. Oj, jej to nikt nie odważyłby się sprzeciwić. I kolejny nakaz: „Proszę o wysłanie smsów z nazwiskiem. W razie, gdyby okazało się, że ktoś na pokładzie miał covid to będziemy informować, czyli dzwonić do wszystkich. Chodzi o bezpieczeństwo.” Hmm… podoba mi się to. Sensownie i profesjonalnie.
Ruszamy. Dostajemy karteczki z rozpiską trasy, kolorem szlaków i czasem przejścia. My jedziemy w autobusie Marka. Biegnie więc jego opowieść o Beskidzie Wyspowym. Kim był Łopień? Dlaczego Mogielicę nazywali wiedźmą? Jak zmarli Śnieżniczka i Ćwilin? Fakty i legendy kodują nam się w głowach, wzmagają ciekawość, zapraszają…
Luudzie, jak pięknie! czyli fotograficzny szał ciał
Chwilkę po 9.00 wysypujemy się z autokarów we wsi Wilczyce, przy zielonym szlaku. Ruszamy w trasę. Łukasz i Waldek przecierają szlak idąc na szpicy. Kolejno, jak gąski w szeregu, brniemy w śniegu za nimi. Po śladach łatwiej. Sypie, wieje, zacina śniegiem w twarz. Jest biało. Wszędzie. Drzewa uginają się pod białym puchem. Zniknęła zieleń choinek. Nawet niebo jest białe. Tylko biel wokoło. I cudownie na tej bieli odcinają się kolorowe plecaki – czerwone, zielone, niebieskie, żółte aż po granicę horyzontu. Rozsuwamy się w przestrzeni. Każdy ma swoje tempo i swoje sposoby na pokonywanie trasy. Walczymy dzielnie z wiatrem na odkrytej łące. Krok za krokiem. Byle do lasu. Tam cieplej. Tu zaś piękniej. Oczy łakną przestrzeni, natury, dzikości.
Co moment słychać: - Luudzie, jak pięknie! – Coś cudownego! – Bajkowo!
Zatrzymujemy się na robienie zdjęć. Nikt nie protestuje, że tamujemy ruch, że wstrzymujemy grupę. Ścieżka w śniegu jest jedna, na szerokość stóp. Fajnie, że mamy czas i na zdjęcia, i na podziwianie natury. To nie wyścig, to – przyjemność. Fotografujemy z prawej, z lewej, z tyłu, z boku. Wszędzie pięknie. Nikogo nie trzeba prosić o zrobienie zdjęcia. Słychać: - Zrobię Ci fotkę, daj! – Uśmiech! – Teraz Ty mnie! – Patrz, tu świetne ujęcie!
Nie wszyscy się znamy, ale na szlaku to tak, jakby nasze dusze się znały. Rozumiemy się bez słów. Wszak ludzie gór mają podobne priorytety.
Las – polana – las – polana – tak można by opisać kolejne godziny. Ale tak naprawdę las – to choinki zniewolone czapami śniegu, drzewa pochylone w pokorze pod ciężarem i ogromem białego puchu, niesamowite kształty zrobione ręką natury z zagadką dla przechodzącego – zgadnij kim pod śniegiem jestem: korzeniem? przewróconym drzewem? kamieniem? A polana – nieskończoność w bieli, samotność zlodowaciałego drzewa, szaro-białe kształty na horyzoncie. Zmysły karmią się tą bajkową rzeczywistością. Na zapas. Na cały tydzień. Aż do następnej wycieczki. Nieważne, że ręka zamarza na aparacie, a obiektyw zaparował. To trzeba utrwalić. Wszyscy to rozumieją. I utrwalamy. I dalej przed siebie. Znowu pod górę. Do szczytu już blisko.
Żeńska wersja Yeti czyli Królowa Gór nadchodzi
Z lasu wyłania się kobieta omotana w chustę i przysypana śniegiem. Jak żeńskie Yeti powoli wychodzi zza drzew. Spod chusty widać zamarznięte włosy i chochliki radości w oczach. Łaaaał! To Dorota. No tak. Królowa Gór. Jak mogłam nie poznać? Ale… skoro Dorota, która zamyka, nas dogoniła, to jesteśmy… w czarnej dupie. Trzeba przyspieszyć.
Na pierwszym, wymagającym forsowniejszego podejścia szczycie, stoi tabliczka Polana Łąki. Wiatr atakuje. A mróz szczypie w dłonie mimo rękawiczek, gryzie w twarz mimo maski i unieruchamia włosy wyrwane wiatrem spod czapki. Uciekamy do lasu.
Kim jest Kasia?
Kasia jest ponad tym. Ponad zimnem. Ponad mrozem. Ponad zmęczeniem. Wykorzystuje każdą chwilę. Pozuje do zdjęć, wskakuje do śniegu, tarza się, przewraca. Robi orzełka. Sypie puchem w niebo, na babcię, na nas. Jej śmiech dźwięczy w lesie, zadziwia, rozluźnia. To nic, że włosy zamarznięte, że buzia czerwona od mrozu, że śnieg przymarzł do szalika i szyi. Nic to. Liczy się chwila. Kim jest Kasia? – najmłodszą uczestniczką wycieczki. Ma 10 lat. Na pytanie:
- Zmęczona jesteś Kasiu?
Odpowiada: - Eee, troszeczkę - i wskakuje do śniegu, tarza się w zaspach, nurkuje w zimnym puchu.
Z Warszawy do Krakowa i w góry
Kolejny szczyt to Jasień. Przechodzimy obok kapliczki, gdzie z uchylonych drzwiczek patrzy na przechodniów zamarznięta Matka Boska Częstochowska. Sztuczne kwiatki swą czerwienią wyzywająco kłócą się z bielą dookoła. No to dalej. Na kolejny szczyt. Tam będzie przerwa. Tam będzie można napić się herbaty. Tam będzie można zmienić rękawiczki.
Idę przed Markiem. Na Polanie Skalne zatrzymuje mnie i pokazuje szałas, opowiada, że wybudowany po wojnie, że nazywany bacówką.
Podziwiam go i myślę:
- Jak on przy takiej pogodzie ma siłę jeszcze opowiadać, skoro ja nie mogę nawet odwrócić głowy, bo zamarznięte włosy usztywniły kark.
Za mną opatuleni na maksa brną w śniegu Heniek i Andrzej. Są z Warszawy. Przyjechali specjalnie po to, by pójść z nami w góry. Zresztą nie pierwszy raz. Szacun wielki.
Andrzej mnie zaskoczył. Kapitalnie robi zdjęcia. Patrzy na świat przez obiektyw jak ja. I o dziwo - pierwszy raz spotkałam kogoś, kto robi więcej zdjęć niż ja.
Przed nami Kutrzyca. Zimno okrutne. Ludzie mają problem ze zrobieniem zdjęcia. Bo po pierwsze trzeba zdjąć rękawiczki. Ile trwa zrobienie zdjęcia? Pięć sekund? I uwierzcie, pięć sekund bez rękawiczek to ból na takim mrozie. Po drugie – aparaty pozamarzały. Jednemu się nie włącza, drugiemu - nie klika, trzeciemu – nie łapie ostrości. Mój – robi zdjęcia prześwietlone. Ale wcześniej patrzę po zmarzniętych ludziach, kogo by tu poprosić o poświęcenie się i fotkę, bo selfi się nie sprawdza, bo jest odbicie lustrzane napisu. Stanisław mówi sam: - Dawaj! Zrobię!
Najpiękniejszy z zapachów
Myślę o herbacie. Przecież mam gorącą w termosie. Ale trzeba by się zatrzymać i ściągnąć plecak. To trudne. Tu. W tym momencie. Na tej przestrzeni.
Dorota fachowo doradza:
- Nie tutaj. Nie ma przerwy na szczycie. Jest wiatr. Trzeba schować się do lasu. Tam ja też napiję się herbaty. Nie tu!
Przyznaję rację. I myślę, że mózg mi chyba pracuje na zwolnionych obrotach, skoro na to nie wpadłam. Idziemy do lasu. Przerwa. Wrzątek parzy usta. Jest to przyjemne. Ciepło rozchodzi się po ciele. Siły wracają. Idziemy. Nagle telefon tłucze się w kieszeni, dźwięk rozrywa ciszę.
- Macie skręcić w prawo w miejscu, gdzie zobaczycie dużo strzałek. To przed Mogielicą. Macie odbić na Polanę Wały. Tam jest zadaszenie. Tam już palimy ognisko.
To Kaśka. Przekazuję info Markowi.
- Jeeejku, one już smażą kiełbasy, a my… - myślę.
Marek idzie z nami. Czas jakby się zawiesił. Tylko skupienie na tym, by dobrze postawić stopę. Nie wpaść w dziurę i nie śliznąć się. Liczy się teraźniejszość. Umysł nie przyjmuje nic poza kontrolą kroków.
Marek pokazuje gdzie skręcić. Po chwili czujemy zapach ogniska i pieczonej kiełbasy. Najpiękniejszy z zapachów. Wchodzi w nozdrza, a umysł podpowiada wizje: palące się drwa, kiełbasa na patyku, wrząca herbata, grzejące się ręce. Idziemy za zapachem. Coraz intensywniejszy, a więc blisko. Już słychać głosy. A więc nasi. Roześmiana Kaśka wyciąga do mnie kiełbasę nabitą na kiju, a na plecaku kładzie talerzyk z widelcem i nożem. Luksus. Wizje się sprawdziły – i rozżarzone drwa są, i kiełbasa na kiju jest, i herbata. Nie mam siły stać i smażyć w dymie to wkładam w środek ognia. Zjadam błyskawicznie.
Widzę szczyt. Ale swój
Idę wcześniej na szlak, bo na zejście potrzebuję więcej czasu. Mija mnie Nina i Grześ, Ewcia z wnuczką Kasią. Podziwiam 10-letnią Kasię nieustająco. I goni nas zapach pieczonej kiełbasy…
Widać oznaczenie na drzewie: Mogielica 2 godziny. Kaśka mówi:
- W tym śniegu to będzie ze trzy.
Po czym rusza z impetem do przodu razem z Asią. Jak Ruscy na Berlin. W sekundach znikają za drzewami.
- Jejku, jeszcze trzy godziny – myślę. Nie jest to motywująca myśl. Ale… trzeba iść. Nie ma wyjścia. No to idziemy. Czas się dłuży i wydłużają się odstępy między piechurami. Byle być w zasięgu wzroku. Fajne jest to, że co jakiś czas osoba przede mną odwraca się i patrzy, czy jestem. Ja robię to samo.
Coraz częściej patrzymy na zegarek. Coraz częściej słychać pytania: - Daleko jeszcze?
Idę powoli. Sił brakuje. Pod górkę. Zakręt. Znowu pod górkę. Pytam kobiety daleko przed mną: - Widzisz szczyt?
Odpowiada oparta o drzewo:
- Widzę szczyt. Ale swój. Swoich możliwości.
Na zakręcie jest ogromna strzałka na śniegu ułożona z gałęzi. Fajnie, to znaczy, że tędy trzeba iść. Wyciągam z kieszonki plecaka batonik energetyczny. Wzmocnię się – myślę. Nic z tego – zamarznięty na kość, nie da się zębów wbić. Marek wygrzebuje colę z plecaka. Zamarzła. W butelce miał lód o wyglądzie coli.
Mamy cię Mogielico
Wyłączam myślenie. Idę. Liczy się teraźniejszość. Jest pięknie wokoło, stwory i rzeźby natury w śniegu zachwycają, ale nie mam już siły, by wyjąć aparat i robić zdjęcia. Im bliżej Mogielicy, tym więcej mija nas narciarzy na biegówkach. Ich mocne - Dzień dobry – odbija się po lesie. Jest i szczyt. I Dorota i Marek. I Kaśka i Asia. I Stanisław. I Henio i Andrzej. Robimy zdjęcia. Szybko, bo zimno. Szybko, bo ręce drętwieją. Szybko, bo trzeba uciekać stąd, by nie zamarznąć. Jeszcze rzut oka na zaśnieżoną wieżę i w dół. I tu zaczyna się stres.
fot. Katarzyna Nowaczyńska |
Marek ostrzegał, że będzie ostre zejście do Jurkowa. Ale, że tak ostre to nie przypuszczaliśmy. Jedni przesuwają się powoli trzymając się gałęzi, inni bokiem podpierając na kijkach, niektórzy szaleńczo na jabłku i na tyłku. Byle w dół. Byle bez upadku. Ja mam raczki to ok. Schodzę powoli bokiem. Puszczam szybkobiegaczy naprzód. Za mną kobieta bez raków ślizga się okrutnie. Boi się bardzo. Nie dziwię się jej. Wraca się po nią facet i sprowadza pod rękę. Zachowujemy odległość, by w razie upadku nie pociągnąć kogoś. Jest ciężko. Facet wymyśla dla niej ratunek – idą lasem, dziewiczym śniegiem – tam nie jest wyślizgane. Tam bezpiecznie.
I zrozum tu kobito faceta
Mijam dwóch piechurów schodzących ostrożnie, ale z poślizgiem.
- Pomyślcie nad kupnem raczków, jest bezpieczniej – mówię do nich.
- Mamy raczki…, no… w plecaku – odpowiadają.
- To wolicie dźwigać zamiast założyć?
- Eee, nie ma po co…
Dziwne. I zrozum tu kobito faceta. Kompletnie nie rozumiem. Dedukuję: jak wyglebią to ich problem. Ok. Ale jak wyglebią na kogoś albo pociągną kogoś za sobą, to już nie tylko ich problem, ale całej grupy.
Przypominam sobie smsa od Doroty, gdy zapisywałyśmy się na wycieczkę:
Napisała: „Warunek: raczki. Żebyście sobie dup nie porozbijały. Raczki są, miejsce jest.”
Oj, trzeba by ich do Doroty na rozmowę skierować!
Na prostym już, przy końcówce, gdy dochodziliśmy do Jurkowa, Marek podsumował: Dzisiaj cztery szczyty zdobyliśmy, to 10 procent Korony Beskidu Wyspowego. Może warto zbierać…
W autobusie Kasia, dziesięciolatka, mówi:
- Bardzo bałam się o babcię. Trzy razy wyglebiła.
- Ale plecak mnie amortyzował – dodaje ze śmiechem Ewcia, babcia Kasi.
Zrypani jak hippis po Woodstock
Wracamy do Krakowa. Szczęśliwi. Teraz na spokojnie przeglądamy i wysyłamy zdjęcia.
- Zrypana jak hippis po Woodstock – słychać podsumowanie Kaśki. I po chwili:
- Poprzeczkę se trzeba podnosić.
Marek przez mikrofon mówi, że jest pełen podziwu dla Kasi, najmłodszej uczestniczki wycieczki. My też.
Dorota zapowiada następny wyjazd. Od razu się zapisujemy. Wszak Ci, którzy zaspali zapisy i dzisiaj byli na rezerwie, nie pojechali. Niech żałują…
Lejdi Masakra