Zima
Tatry uciszają pod śniegami zadzierzyste pazdury. Po Nowym Roku coraz częściej rodzą się dnie wyiskrzone, bezchmurne. Z drzew snuje się srebrny nalot. Na śniadych stokach wirują białe dymki śnieżnego pyłu. Słońce usiłuje dobrać się do białego kożucha – nie wiele jednak potrafi zdziałać; najwyżej z dachów szałasów strąci podgrzaną poduchę i roztopi ku niemu wystawione kłaczki mroźnego puchu, które nocą zetnie w sople mróz. Powietrze jest już samą czystością i blaskiem. Gdy pogody trwają dłużej, śnieżne pola stroją się w kryształy rosnące z każdą nocą w większy kwiat parującego podłoża. Nie jest to już śnieg, tylko sypkie skrzydełka mrozu, ogniska skrzeń, skondenzowana istotność zimy.
Rafał Malczewski, Tatr i Podhale, 1935.
Zima w tym roku figlowała, choć piękny pierwszy opad śniegu w grudniu zeszłego
roku mógł sugerować jej stałą obecność przez kolejne tygodnie. Jednak jeszcze tego samego miesiąca niespodziewanie przyszły tak wysokie temperatury, że prawie cały ten opad stopniał. Z kolei luty,
uchodzący za najstabilniejszy zimowy miesiąc w Tatrach, okazał się zaskakująco
obfity w śniegi, a nawet zbyt obfity. Zasypało nam szlaki, schroniska, tak bardzo, że Tatry zamknięto
zupełnie dla ruchu turystycznego. Natomiast na lawinowej skali szybko pojawiła się
„czwórka”, a właśnie wtedy miała odbyć się ta wycieczka. A więc nie pozostało
nic innego jak łapać zimę w Tatrach później. No i właśnie ją złapaliśmy, i to
przy jakże wspaniałym momencie.