Gdzie? Zębolowa. Z kim? Z Szalami
Piątek: Opalam się na balkonie. Słońce pieści zmysły. A tu nagle… sms:
- Weźcie peleryny jutro!
To Kaśka.
- Cholera. Deszcz będzie – myślę.
Drugi sms: - W prognozie do 11.00 śnieg, a potem deszcz na 70 procent.
- No, jakże to tak? – patrzę w czyste, błękitne niebo…
Sobota: Szaro, wilgotno, ponuro. Deszcz wisi w powietrzu. Ludzi tłum na miejscu zbiórki. I mimo szarości poranka uśmiech goni uśmiech. Nadjeżdżają autobusy. Ulka tradycyjnie zajmuje przód autokaru, my z Asią – tył. Tam siedzi fanklub Szczypiorka, zwanego Piniążkiem.
Pierwszy zwiadowca – pułkownik Kwiatkowski
Ruszamy. I jak zawsze: karteczki z opisem szlaku, przypomnienie o maseczkach, o telefonie kontaktowym, o godzinie odjazdu autokaru. I objaśnienie trasy. Koduję w głowie: czarnym z Tokarni, potem żółtym. Marek mówi:
- Na szpicy idzie Łukasz. Ma farbę pomarańczową, ekologiczną, która się utylizuje. Będzie znaczył strzałki, bo część trasy wiedzie poza szlakami i właściwą ścieżkę można przegapić.
Który to Łukasz? – myślę. Olśnienie – młody, fajny, zazwyczaj w czarnej kurtce, miłośnik i znawca kwiatów, dlatego nazywany pułkownikiem Kwiatkowskim. No to pułkowniku Kwiatkowski – prowadź!
Wszystko przez niepełnosprawnego anioła
Marek swoimi opowieściami zaprasza do wędrówki w przeszłość. Słucham grzecznie. Tłumaczy, że celem naszej wyprawy jest przejście Gościńcem Cesarskim, czyli protoplastą obecnej Zakopianki. Na mapach trakt jest nieoznakowany, ma ponad 200 lat. Ciekawostką jest to, że do jego budowy, do noszenia kamienia, sprowadzano osiołki z Włoch, z Sardynii.
Kto wyrzeźbił Kalwarię? Józef Wrona. Kim był? Kościelnym w Tokarni. Co wspólnego ma Tokarnia z Kalwarią? Marek wyjaśnia: w kościele w Tokarni był drewniany anioł bez jednego skrzydła. Józef Wrona zlitował się nad niepełnosprawnym aniołkiem i dorobił mu skrzydło. Zaskoczony proboszcz w zamian za to sprezentował mu dłutka. I Józef zaczął dłubać w drewnie lipowym. I tak ujarzmił zbocza Urbaniej Góry, pokrył je rzeźbami drewnianymi, a z czasem zastąpił je – kamiennymi. Miejsce to przyciąga pielgrzymów i turystów.
Hmm… a gdyby aniołek z Tokarni miał oba skrzydła? Kto wtedy zainspirowałby Józefa do rzeźbienia?
Droga refleksji
fot. Kasia Nowaczyńska. |
To prawda, że Józef Wrona ujarzmił górę, a ludzi skłonił do refleksji.
Bogini wiatru
Szczyt już widać. Wzmaga się wiatr. Idę z Jadzią. Opowiada o Andrzeju i Heniu z Warszawy – że ich podziwia. Fakt: ich droga w góry jest nieco dłuższa niż nasza.
- Jak ktoś coś kocha, to ustawia to jako jeden z priorytetów. Koło Warszawy nie ma gór, płasko okrutnie, żyją jak na stolnicy – myślę.
Dogania nas Ula z Jaśką. Ula co rusz zatrzymuje się urzeczona niespotykanymi kształtami drzew. Umie dostrzec piękno w codzienności i utrwalić to na zdjęciach.
Na szczycie Urbaniej Góry ustawiamy się do fotki. Ula, Jaśka, Jadwiga, Asia, Kaśka.
Za nimi kolejka.
- Szybko, bo okrutnie wieje – ktoś ponagla.
- Pieronem – krzyczę – bo majtki spod spodni wyrywa.
Trudno rozkoszować się panoramą Tokarni, bo wiatr szarpie kurtką, dotyka zimnem, wygania ze szczytu. Trudno walczyć z wiatrem o łyk herbaty, więc nie robimy tu przerwy. Trzeba schodzić. Rzucam okiem na Asię, która na moment przysiadła na ławeczce – wiatr bawi się jej włosami, rozrzucając je przekornie na wszystkie strony świata.
- Bogini wiatru! – mówię parząc na nią, drobniutką, uśmiechniętą, delikatną, ale niepoddającą się szarpiącym podmuchom.
- Anemoi – potwierdza Kaśka.
No to wywiało nas ze szczytu. Idziemy.
O tym, jak Szczypiorek uratował wędrowne dusze
W lesie przyjemniej. Tu nie wieje. Tu cieplej. Marzy się nam herbatka. Marzy się przerwa. Ale wszyscy idą, to i my. Za innymi. Na wzniesieniu w oddali widać kolorowe nieruchome postacie. To nasi. Super. Będzie przerwa. Przyspieszamy.
- Przerwa na sikanie czy na jedzenie? – pytam.
- Ani na sikanie, ani na jedzenie. Nie wiemy gdzie iść – ktoś odpowiada.
I rzeczywiście kilkanaście osób patrzy na siebie. Doszliśmy do ścieżki, która rozwidla się w prawo i w lewo.
- A strzałka? – pytam pamiętając o pomarańczowej farbie.
- Strzałki na podłodze nie ma – słyszę odpowiedź.
Patrzę pod nogi: noo, nie ma.
- A Marek? Janek? Ula? – pytam, bo Ula ma walkie-talkie i może nawiązać kontakt z
Markiem.
- Nie ma ich tu.
Przypominam sobie słowa piosenki, którą śpiewał w Sudetach Leszek Gilewski: „poszli dobrym szlakiem, ale w złym kierunku…”
- Trzeba znaleźć faceta, żeby sprawdził mapę i powiedział gdzie iść. Zawsze będzie na kogo zwalić, jakby co… – mówię.
Patrzę po ludziach, mój wzrok pada na Szczypiorka, który już śledzi trasę w komórce.
- Szczypiorek prowadź. Ktoś musi – proponuję.
- Co mówi mapa? – słychać pytanie.
- W prawo. Do czarnego musimy dość – mówi Szczypiorek i skręca w prawo.
To my za nim. Wszyscy. Bez zbędnych dyskusji. Wędrujemy ścieżyną przez las. Po chwili wraca zasięg. Telefony działają. Słychać z komórki czyjś głos:
- Tak, tak. Dobrze idziecie.
Za chwilę widzimy na drzewie czarny szlak. Czyli ok.
Łabędzie, ale brodzące
Droga przez las jest szeroka. Czy widać wiosnę? Nie. Raczej jesień. Zwiędłe mokre trawska, zwieszające się na drogę, do nich przyklejone kupy mokrych liści. Po obu stronach drogi las – szary, bury, smutny. Goły. A pod nogami błoto.
- Chlap - blap, chlap - blap – słychać przy każdym kroku.
Błoto osacza buty, przykleja się do podeszw, przelewa się przez sznurówki i bryzga na ochraniacze.
Słychać jak mlaszcze: - Chlap - blap.
- Kto najbardziej ubabrany? – patrzymy po sobie. Która zostanie miss błota?
Kaśka pokazuje ludzi przed nami w białych kurtkach:
- Patrz na nich – mówi – łabędzie…
- Ale brodzące – dodaje po chwili.
- Ja się nie czuję jak łabędź – mówię wyciągając buta z błota.
- Raczej jak moczarka kanadyjska – śmieje się Kaśka.
Co to jest wegański kij?
Im bardziej w las, tym mniejsze błoto. To i dobrze. Robimy przerwę. Z szarości drzew ukonkretnia się wysoki facet - niebieska kurtka, niebieska czapeczka. Podpiera się ogromniastym kijem. Patrzymy dokładniej – to Zbyszek, zwany Kapitanem. Artystyczna dusza indywidualnie postrzegająca rzeczywistość.
- Popatrzcie, to jest kij ekologiczny, dwuzadaniowy, potem go zastrugam i usmażę kiełbasę – mówi prostując kij sięgający mu ponad ramię.
- Taaak. To wegański, naturalny. Żadne plastikowe śmieci – przytakuje Kaśka.
Pomaszerowaliśmy dalej.
Fatamorgana
Zaczyna padać śnieg. Mokry. Przykleja się do kurtki. Błoto się skończyło, pod butami zaczyna się robić biało.
- Czujecie? Dym z ogniska. To na pewno dym z ogniska – ktoś woła z przodu.
Czuję. Tak, to jakby palące się drwa. Widzę w myślach języki ognia liżące mokre drewno, słyszę trzask, czuję dym. Potwierdzam:
- Czuję ognisko, ale… za wcześnie na szczyt. Niemożliwe żeby była to już Zębolowa.
- Jak pachnie! To już blisko – mówi ktoś za mną.
- Nooo, pachnie – dodaje następny.
Idziemy i idziemy. Coraz więcej śniegu. Coraz bielej wokoło. Coraz ciężej się idzie. A szczytu jak nie było, tak nie ma.
- Kaaaśka… gdzie to ognisko? Przecież było czuć. Czy to fatamorgana? – pytam nieśmiało.
- Taaak. Fatamorgana – odpowiada patrząc z politowaniem.
Brniemy przez śnieg pilnując czarnego szlaku.
Widać już ogniska blask
W oczy uderza pomarańcz. Napis na śniegu krzyczy: Szczyt! I strzałka w prawo. Pułkownik Kwiatkowski jest rewelacyjny.
To deptamy w prawo, czyli prawie pionowo do góry. Tak nas prowadzi strzałka. Krok za krokiem, stopa za stopą, po śladach w śniegu, by nie wpaść do dziury. Na szczycie już nasi. I zdjęcia. I śmiech. Potem w dół. Po śniegu. I znowu pomarańcz rozrywa biel. Wielki napis na śniegu: Trasa. Obok strzałka w lewo. To idziemy posłusznie. Jak gąski. Kolejno. Coraz mniej śniegu, coraz więcej liści. Z czasem szarość dominuje, powoli zastępując biel. Wychodzimy z lasu. Widać już ogniska blask. A jednak. I czuć dym. Nasi. Jedni smażą kiełbasy, inni siedzą na pieńkach i jedzą, pozostali patrzą na panoramę. Przed nami Krzeczów. W tle Zakopianka – następczyni dawnego Gościńca Cesarskiego.
Odpoczywamy, wszak przyszliśmy przed czasem. Dorota gratuluje 10-letniej Kasi, tuli ją do serca. Ktoś mówi:
- Jakie to dziecko jest inne, nie siedzi z nosem w komórce, ma radość życia w sobie i tą radością zaraża innych.
I uwaga ewenement: Dorota pierwszy raz ubrała czapkę. Dopiero teraz.
- I czegóż to było bać się czapki, przecie jej ładnie – dziwię się.
Cesarskim traktem dochodzimy do autobusu. Przyroda bawi się z nami: na przemian jest trawa, błoto, śnieg. Jedni mówią o zmęczeniu, drudzy, że za krótko i nie chcą wracać. Inni, że za tydzień znowu muszą w góry.
Jak masz dość codzienności, jak potrzebujesz wolności, jak całe serce rozdałeś ludziom, czyli jedziesz przez życie z sercem na debecie – to musisz w góry!
Góry dla każdego są czym innym - ucieczką, próbą, wyzwaniem, drogą, resetem mózgu, wytchnieniem. Czym są góry dla mnie? Uzupełnieniem debetu w sercu. A dla Ciebie?
Lejdi Masakra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz