21 km. Jasna cholera. Dam radę? Marek pisze: „Dasz radę. Trasa bardzo ładna i widokowa. Na przejście dajemy sobie więcej czasu.”
- Więcej czasu. Taaak – ta myśl to koło ratunkowe, którego kurczowo trzyma się mój lęk.
Trzeba odciążyć plecak – planuję.
- Mogę Ci ponieść termos – proponuje Dorota. Baba o serduchu większym niż ona sama -trudno wykorzystywać Pierwszą Damę, więc termos wsadzam Szczypiorkowi do plecaka, oczywiście po uzyskaniu jego zgody.
Ratuuuuunku! gdzie ja jadę?
W czasie, gdy ja ujarzmiam lęk przed długością trasy, Irenka, która dopiero drugi raz jedzie z Szalami, przeżywa horror.
Opowiada:
- Stoję na przystanku. Obok mnie kobietka z plecakiem i kijkami. Czekamy. Nadjeżdża autobus. No to wchodzimy. Rzut okiem w tył autobusu – ludzie w polarach, plecaki, jest ok. Ooo, ale wcześnie przyjechali – myślę. Siadam. Wciskam plecak na kolana. Patrzę w okno jak oddalamy się od zaspanego Krakowa. Ktoś gada przez mikrofon. Słucham leniwie. To nie Marek? To nie Marek! TO NIE MAREK! Jeeezu, gdzie ja jestem? gdzie mnie wiozą? Gdzie jest Marek? Co robić? Wystukuję numer Doroty drżącą ręką. Przepycham się do przodu autokaru, do gościa, który gada przez mikrofon. Podaję mu telefon. Patrzę na kierowcę. Patrzę w okno. Patrzę na drogę. Na szybie leży brązowy skórzany kapelusz z przeczepionymi odznakami górskimi. Wbijam oczy w gościa, który trzyma mój telefon i gada z Dorotą. I cały czas jedziemy. A oni gadają. Oddalamy się w nieznane, a oni gadają. Serce mi wali, w gardle ściska, a oni gadają! Raaaaatunku! Gdzie Szale? Chcę z Wami!
Z telefonu słyszę głos Doroty:
- Wszystko rozumiem, ale żeby kobiety z przystanku porywać?
Zatrzymujemy się. Odbita! Uratowana! Co za ulga. Cóż… pomyliłam autobusy. Wsiadłam do Wędrowców - jechali na Halę Kondratową.
Jak wstać o piątej rano?
No to jedziemy. Słońce w całej okazałości pręży się wysoko już nad horyzontem. Fajny dzień się zapowiada – myślę i uśmiecham się przypominając sobie smsa od córki:
- Jak ty wstaniesz o piątej rano? To koszmar jakiś.
Jak wstanę o piątej rano? Według zaleceń Ewci:
- Do góry uszy, to i dupa się ruszy!
Czas przejazdu krótki: 1,5 godziny. Nie śpimy, słuchamy Marka. Już wiemy dlaczego do Pisarzowej przylgnęła nazwa: Tataro-Szwedy, wiemy skąd się wzięły kupy kamieni na szczytach gór i dlaczego nazwa Sałasz.
Łagodny głos Marka uspokaja:
- Na szpicy idzie Łukasz – pułkownik Kwiatkowski. Marek i Dorota z tyłu, zamykają i niosą apteczkę. W punktach krytycznych proszę pilnować strzałek robionych na trasie farbą ekologiczną. Dzisiaj kolor żółty jak moja koszulka. Każdy ma swoje tempo wędrówki, kto się słabiej czuje zapraszam do mnie.
Królowa Gór nadchodzi
Pisarzowa, godz. 8.25 wyruszamy na szlak. Najpierw po torach kolejowych, potem odbijamy w lewo zgodnie ze strzałką pułkownika Kwiatkowskiego w oczonielubnym żółtym kolorze. Na początku wędrówki pokonujemy błoto na drodze. Nagle mój but natrafia na przeszkodę. Wydłubuję kijkiem z błota coś dziwnego. Odlepiam błoto. To podkowa.
- Huuura! Patrzcie! To na szczęście – stwierdzam i chowam ją do plecaka. Jest trofeum!
Potem małe podejście pod górkę. Zaczyna się śnieg. Po lewej między drzewami widać paśnik dla saren. Siano wystaje spomiędzy szczebli. Wysunięte tak, jakby spłoszona sarna musiała przerwać jedzenie.
- Sarenka by się przydała. Fajne zdjęcie by tu było – mówię na głos.
- Jestem – słyszę za sobą.
Nieruchomieję. Odwracam się powoli totalnie zdziwiona i widzę piękne sarnie oczy patrzące na mnie łagodnie spod okularów. Brązowa grzywka rozwiana wiatrem. I filuterny uśmiech. To Ania. Śmiejemy się obie.
Im wyżej pod górę, tym piękniejsza panorama za plecami. Robimy zdjęcia polując na słońce.
- O, Królowa Gór nadchodzi, proszę o uśmiech – wołam do zbliżającej się Doroty.
A chmury zakrywają słońce. W jednej chwili świat zmienia barwy.
- Sie nie martw, zara wyjdzie – odpowiada Dorota powoli, niedbałym ruchem poprawia włosy, wypina pierś do przodu i patrzy w niebo.
Słońce wychodzi. Jak na żądanie. Śnieg skrzy, brąz na drzewach nabiera blasku, trawa się uśmiecha początkami zieleni, nawet błoto jest inne. Tylko Szczypiorek smutny, bo z czterech jego żon pojechały tylko dwie i mu tęskno.
Tak różni i tak równi
Podchodzimy pod Sałasz. Na kamieniu siedzą najmłodsze uczestniczki wycieczki – dziesięcioletnia Kasia i czternastoletnia Kamila. Roześmiane, szczęśliwe. Marta pełni rolę ich górskiej opiekunki, bo pojechały bez rodziców. Zatrzymuję się przy nich, bo powietrze iskrzy radością. Kasia śmieje się, staje na baczność i mówi: melduję, że przeszliśmy pięć kilometrów. Idziemy więc dalej. Jest tabliczka z napisem Sałasz. To pierwszy szczyt dzisiaj.
I kolejka do zdjęcia: Andrzej, Henio, Marta z Kasią i Kamilką, Grażynka – która pierwszy raz pojechała z Szalami, Szczypiorek, Janusz, Dorota i Marek. Za nimi inni. Wymyślamy pozy i miny.
- Jak mam stać? – pytam.
- Z uśmiechem! – ktoś podpowiada.
No to szczerzymy zęby. Wszyscy. Wybuchamy śmiechem przy każdym ujęciu. Wygłupiamy się jak dzieci. Dorota wymyśla pozy. Jest fajnie. Ale widzę, że Janusz dziwnie patrzy na Dorotę.
- Facet nie narzekaj, są gorsze. Nie wierzysz? To popatrz na mnie! – mówię.
No i posłusznie ustawia się do zdjęcia.
Ruszamy dalej, bo wzmaga się wiatr. Teraz trzeba wyleźć na Jaworz.
- Wiesz, z nami jeżdżą tak różni ludzie – z różnym wykształceniem, różnych zawodów, różnych poglądów, a… tak równi – mówi Dorota.
I to jest piękne. Przypomniałam sobie wyczytane gdzieś zdanie: góry skracają dystans. Dystans w relacjach między ludźmi.
Zaginiony w akcji
Jaworz. Wchodzimy w napis: WITAJ NA SZCZYCIE. Na drzewie wysoko samotna kapliczka, nieopodal mapa ścieżki przyrodniczej Limanowa – Jaworz; obok - oznaczenie trasy rowerowej, zardzewiałe, pozaginane opiera się o drzewo. Nieco poniżej drogowskaz: Jaskinia Hubertówka. Przypominamy sobie opowieść Marka:
- Na Jaworzu jest jaskinia osuwiskowa. Trzeba 200 m zejść ze szlaku, pochylnia ma 13 m i 5 m wysokości przy wyjściu.
No i Szczypiorek gapi się w ten drogowskaz jak zahipnotyzowany. Ogniki w oczach robią mu się coraz większe, wprost proporcjonalnie do czasu jak się gapi. Po chwili stwierdza:
- Idę tam.
No i poszedł. O tym, że jaskinie kocha to wiem – ostatnio z dwiema żonami zdobył między innymi Jaskinię Mylną. Ale tam były raki, kaski, łańcuchy.
A my schodzimy na miejsce ogniskowe. Na pytanie Doroty, gdzie Jędruś zwany Szczypiorkiem, odpowiadam:
- Zaginiony w akcji.
Schwarzenegger. Ale mój
Wszędzie śnieg. Wychodzimy na wzniesienie, a tu z lasu wyłania się Marek, ciągnie za sobą ogromniastą gałąź. Zatrzymujemy się zdziwione. Wyprzedza nas, wlekąc toto, za nim robi się na śniegu ślad – coś w rodzaju chodnika z frędzlami.
- Dorotaaa… co on robi? – pytam.
- Ratrakuje, żeby my mogły przejść.
Rzeczywiście, wygodniej się idzie. Jesteśmy na wzniesieniu, rozglądamy się wokoło, bo widoki cudne. Znowu Marek. Tym razem z konarem - o długości dwóch konkretnych chłopów - na ramieniu. Dziewczyny usuwają się zalęknione na bok, by mógł przejść.
- Co ty? Atlas jesteś? Niebo będziesz podpierał? – pytam.
Rzeczywiście wygląda jak mitologiczny heros. Stoi na środku drogi z konarem gigantem. Pod słońce. Promienie przechodzą przez niego. On - uśmiechnięty, na luzie, jakby bawił się tym ciężarem. Patrzymy zachwycone. Wszystkie. I Dorota mówi:
- Schwarzenegger. Mój Schwarzenegger. Najlepszy facet pod słońcem.
Myśli wracają do rzeczywistości – aha, przecież to na ognisko… Poniżej Jaworza ognisko pochłonęło i konar gigant, i ogromniastą gałąź. Zbyszek zwany Kapitanem był strażnikiem ognia. A potem ze swoją prywatną boginią - Anetką ustawiali się do zdjęcia na tle Jeziora Rożnowskiego. My pochłanialiśmy kiełbasę. Tego dnia miała obłędny smak – przyjemnie słona, pachnąca dymem, gorąca.
- Andrzej, czarną masz kiełbasę. Tydzień będziesz miał zaparcie – mówi Dorota przy ognisku.
Rzeczywiście, zapatrzył się razem z Heniem na panoramę Beskidu Wyspowego i spalił kiełbachę.
- Pierwszy raz w życiu jem kiełbasę z ogniska – zwierza się Irenka.
- Ooo, jaskiniowiec się odnalazł – pokazuje Dorota na Szczypiorka – wchodziłeś do środka?
- Nie zmieściłem się… - odpowiedział.
- To i dobrze – pomyślałam.
Jak poderwać dziewczynę na szlaku?
Sposób pierwszy – na telefon. Dochodzimy do wiaty. Tam Adrianna roześmiana trzyma telefon w ręce.
- Patrzcie! Telefon znalazłam! O tu, na śniegu – mówi, a oczy się jej śmieją, czerwony pompon na czapce podskakuje od śmiechu. Adrianna wygląda cudnie.
Rozglądamy się dookoła, zastanawiamy się co z tym zrobić, aż tu w oddali widać kropkę wychodzącą z lasu. Z sekundy na sekundę powiększa się. Facet. Idzie do nas. Nieco smutny. To Sławek.
- Uwaga dziewczyny, nie oddawajcie za free, musi być wykupne, niech się gość uczy kreatywności – podpowiadam.
- Coś zgubiłeś? – pyta z iskrami w oczach Adrianna.
- Telefon – przyznaje Sławek.
I Adrianna podaje mu zgubę. Śmiech, radość, tłumaczenie co i jak.
- Facet, a znaleźne? Po covidzie to chociaż buziak się jej należy – mówię.
Ech facet… dziewczyna jak marzenie…
Sposób drugi – na termos. Szczypiorek przyznaje się, że niesie trzy termosy.
- A po pierona Ci trzy? Jeden dla siebie, drugi - mój, a trzeci? Na cholerę Ci trzeci? – pytam.
- Trzeci termos to… jakby kolejna żona się trafiła…
Patrzę jak na końcu trasy, za Białowodzką Górą, przepakowuje termosy w plecaku i myślę:
- Hmmm, taszczyć termos 21 km i nic?! Na dodatek same straty ma dzisiaj: złamany kijek, spodnie brudne, bo wyglebił, zamek w polarze popsuty i nit odpadł z ochraniaczy. Och losie okrutny…
Sposób trzeci – na zdjęcie. Idziemy, gadamy, nagle Szczypiorek robi pad w przód na obie dłonie. Przez przydrożny strumyk, oczywiście.
- Co jest – myślę – deskę ćwiczy, czy kręgosłup rozciąga?
Patrzę dokładniej… on półleżąc na trzech punktach podparcia – jedną ręką usiłuje coś sfotografować. Zatrzymuję się przy nim z dwiema dziewczynami i obserwujemy jak sobie radzi. Wytężam wzrok. W szaro-buro-ponurych trawach jest coś żółtego. Pokazuje nam fotkę. Kwiatek. Piękny. Nie wiemy co to jest, może podbiał, bo na mlecz w połowie marca, to przecież szans nie ma. Wysyłam fotkę do Kaśki. Przychodzi natychmiast odpowiedź: żółtolicek wysepkowy.
– Żartownisia - myślę.
Dziewczyny też chcą fotkę, ale nie ma jak tam dojść.
- Dajcie mu telefon, robi dobre zdjęcia – mówię.
No to dają. On znowu – pad w przód, trzy punkty podparcia i robi fotę. Dziewczyny zachwycone dziękują, nawiązuje się rozmowa…
- Szczypiorek wszystkie terminy randek w tym roku ma zajęte. Najbliższy wolny termin w kalendarzu to styczeń 2022. Zapisać Was?
Hmmmm… Czy to prawda? Sprawdźcie same.
Tango z wiatrem
Depczemy z Chełmu na Białowodzką Górę na przemian: po asfalcie i po błocie. Wiatr się wzmaga. Zimny. Gwałtowny. Walczy z nami. Popycha. Porywa włosy spod czapki. Tańczy z nami na drodze. I zdecydowanie prowadzi w tym tańcu.
- Jakże to tak? – 75 kg żywej wagi plus plecak to daje konkretny ciężar – myślę o sobie. A wiatrzysko popycha mnie na boki. Bawi się ze mną. Pokazuje swoją siłę. Miota mną po asfalcie.
- Ile w skali Beauforta? – pytam?
- W Beauforta to nie wiem, ale jest 70 km na godzinę, bo przy 100 to mnie przewraca – słyszę odpowiedź Szczypiorka.
- Jejku, jakby Asia była, to musiałbyś ją przywiązać do plecaka – odpowiadam.
- Jest co najmniej 50 km na godzinę – Marek przekrzykuje wiatr.
- Uważajcie przy zdjęciach, wyrywa telefon – wołają dziewczyny.
Byle do lasu, byle do lasu… tam będzie lżej.
Na Białowodzkiej Górze zdjęcia robimy tuż przed zachodem słońca. Strome zejście w błocie i już będzie autobus. Dziewczyny przede mną smutne, bo zgubiły bazie, cały pęk miały przyczepiony do plecaka. No, szkoda.
A faceci obok mnie mają jakiś taki dziwnie rozbiegany wzrok.
- Co jest? – myślę…
Wiem! Przede mną idą dwie dziewczyny. Zgrabniachy. Jedna ma prawy pośladek ubabrany w błocie, druga – lewy. I to błoto pośladkowe tak kołysze się w rytm kroków. No i rozbiegały się chłopakom oczy…
Jedna wyglebiła na prawy bok, druga na lewy. Sprawiedliwie – śmieję się.
Już widać parking. I autobus. Jedni myją buty w kałuży, inni w śniegu, a najodważniejsi – w rzece. Przy drodze widzę nasze rozradowane dziewczyny i tubylca, który wręcza im bazie, całe naręcze bazi. One dziękują, on się cieszy. Ale faaaajnie!
Pakujemy się do autobusów, kierowca udaje, że nie widzi ubłoconych butów i spodni. To nie ma znaczenia. 21 km za nami. Cudowny dzień. Przypominam sobie jak przy ognisku Dorota coś wspomniała o Sudetach, to ludziska natychmiast zapisywali siebie i kumpli.
A ona do Marka – przecież praktycznie już się skończyły miejsca to jak ogłosimy wycieczkę: jedziemy, ale już miejsc nie ma?
Hmmm…. Marek chodzi dopiero po górach od 2010 roku, a ludziska idą za nim wszędzie. Mówi o sobie, że najważniejsze jest to, co ma w sercu i to, co widział.
Ja, jak z nim idę, to tak: cosik nowego się dowiem, czuję się bezpiecznie, wiem, że mnie nie zostawi, wiem, że poznam nowych fajnych ludzi i wiem, że nie będzie mówił: ja, mnie, mój, moje. U niego dominuje drugi człowiek: Ty. I dlatego za nim warto pójść.
Lejdi Masakra