Na ścieżkach Liczyrzepy: Grodna
Na ścieżkach Liczyrzepy: Chojnik
Na ścieżkach Liczyrzepy: Kolorowe Jeziorka
Na ścieżkach Liczyrzepy: Wielka Kopa
Na ścieżkach Liczyrzepy: Skalnik
Na ścieżkach Liczyrzepy: Krzyżna Góra
Dawno temu pod szczytem stał Zamek Sokolec. Dzisiaj u podnóża Krzyżnej Góry, tuż nad Karpnikami, znajduje się schronisko „Szwajcarka”.
Na ścieżkach Liczyrzepy: Łysocina
Na ścieżkach Liczyrzepy: Skalny Stół
Na ścieżkach Liczyrzepy: Śnieżka
Na szczycie po polskiej stronie góry stoi niezwykła budowla w kształcie dysków. W jednym z nich znajduje się restauracja, w pozostałych obserwatorium meteorologiczne. Na szczycie Śnieżki znajduje się również zabytkowa kaplica św. Wawrzyńca (czes. Kaple Sv. Vavřince, niem. Laurentius Kapele) z 1665 roku. Po stronie czeskiej obok górnej stacji wyciągu krzesełkowego stoi nieszczególny budynek, przypominający kontener, w którym mieści się czeska poczta (czes. Česká Poštovna na Sněžce) i bufet.
Na ścieżkach Liczyrzepy: Skopiec
Na południowym zachodzie za Przełęczą Komarnicką wznosi się niejako bliźniacza góra Baraniec (720 m n.p.m.).
Na ścieżkach Liczyrzepy: Szybowcowa Góra
Na ścieżkach Liczyrzepy: Okole
Na ścieżkach Liczyrzepy
Cztery Pogórza Karpackie: Pogórze Dynowskie 2
Cztery Pogórza Karpackie: Pogórze Dynowskie 1
Korona Pienin - Okrąglica i Sokolica
Moment wiosennego przebudzenia, czyli krokusy 2021
Wyżej niż Zeus na Olimpie
Dotknęli nieba z dachu Europy
(CHAMONIX – REFUGE DE TÊTE ROUSSE – REFUGE DU GOÛTER - MONT BLANC)- Mont Blanc – czyj to pomysł?
Marek: Kolega od dwóch lat prosił, by dla niego zorganizować Mont Blanc. – Kiedy i kiedy? – pytał, a u mnie w głowie rosło pytanie: - Nooo, jak nie teraz, to kiedy? I 26 grudnia 2018 r. powiedziałem: TAK. Postawiłem dwa warunki: wynajęty bus ze względu na bezpieczeństwo i konkretna osoba, z którą pójdziemy trzy dni, ale nie na skróty. Tym partnerem był Patryk. Wzajemnie powierzyliśmy sobie życie, zdrowie i bezpieczeństwo.
Dorota: No gdzie? Ja? Mała, gruba, matka czwórki dzieci, no gdzie ja polezę na taką górę? Na Giewont wychodzę i sapię, tak? No dobra, wyszłam na Mitikas, ale tylko dlatego, że była mgła, przecież ja mam lęk wysokości. Jak szłam drugi raz na Mitikas – to Jeeezus Maria!
No ale… 30 lat po ślubie… to ja… za mężem.
- Mont Blanc… dogonić marzenie…
Marek: Średnio kilka tysięcy ludzi zmierza rocznie na wierzchołek. Ale tylko 70 procent z nich osiąga cel. Historia zdobywania Mont Blanc jest dłuższa niż historia zdobywania Tatr.
- Jak wyglądały przygotowania do wyprawy?
Marek: Kompletowaliśmy wyposażenie. Kaski, uprzęże i kilka innych drobiazgów mieliśmy z via ferrat. Dokupiliśmy sprzęt wymagany do wspinaczki wysokogórskiej. Trzeba było nauczyć się go stosować. Zimą trenowaliśmy używanie czekana i chodzenie w asekuracji lotnej. Po Czarnym Stawie Gąsienicowym szliśmy związani długą liną. W górach – schodząc i wychodząc - ćwiczyliśmy zakładanie stanowisk w terenie skalistym zimą.
Dorota: Byłam w komorze hipoksyjnej. To taka siłownia; wchodzisz, jeździsz na rowerku, ciągniesz wiosłem. Tam wypompowują tlen. Nam wypompowali do wartości odpowiadającej warunkom panującym na wysokości 4500 m n. p. m. Więc wiedzieliśmy, że na 4500 m damy radę. Ale nie wiedzieliśmy, jak nasz organizm zachowa się względem obniżonego ciśnienia. Staraliśmy się zaaklimatyzować jak mogliśmy, codziennie siedzieliśmy w Tatrach, raz nawet się nam zdarzyło… nocować pod Rysami. Schodziliśmy rano i mijaliśmy tych, co wchodzili na Rysy.
Marek: Na trzy dni przed wyjazdem. Nie zeszliśmy z Rysów. To jest nasza tajemnica. Na wycieczki, które organizowaliśmy, zabieraliśmy plecaki trochę cięższe niż normalnie. Ludzie na luzie wędrowali w dolinki, a my z linami i czekanami, 20 kg plecak…, i w dolinki idziemy.
Dorota: Taaa, idę w dolinkę i taszczę dwa razy po 30-50 m liny w plecaku. No bo mąż mi wsadził balast. Dorzucił heksy i ekspresy wspinaczkowe. I mówi: kochanie, biżuterię Ci wrzuciłem do plecaka! No to noszę to żelastwo. Albo na Staw Gąsienicowy idę na linie uwiązana za mężem. Na szlaku mijają mnie półuśmiechy. A ja idę, jak ta koza, no bo komu mam tłumaczyć, że ćwiczę odpowiednie napięcie liny. Albo na brzuchu z Kasprowego zjeżdżam, bo uczę się hamowania czekanem. A w głowie tylko myśl: żeby nie zawieść!
Patryk: Ja jeszcze w ramach treningu zrobiłem Główny Szlak Beskidzki 12 dni wcześniej, z niemałym plecakiem. Dzień po dniu 500 km.
- Braterstwo liny…co to?
Marek: Pół roku ćwiczyliśmy hamowanie czekanem i wzajemną asekurację liną. Lina musi być odpowiednio napięta, aby w razie potrzeby osoba z nami związana miała czas na reakcję, czego nie uda się osiągnąć, jeśli naprężenie liny będzie zbyt mocne. Lina nie może być też zbyt luźna, bo osoba, która ewentualnie odpadnie nabierze zbyt dużej prędkości bez możliwości jej wyhamowania, gdyż działające wówczas siły spowodują pociągnięcie w dół osoby asekurującej. Co do hamowania czekanem, w razie upadku masz tylko dwie sekundy na reakcję. Jak w tym czasie nie zareagujesz, to już potem nie wyhamujesz. Patrykowi ufam i on też nam ufa. Nie chodzi tu tylko o krytyczne sytuacje, że komuś się coś stanie, że się potknie i się ratujemy, ale chodzi o takie braterstwo liny, że jeden za wszystkich – wszyscy za jednego. Jeżeli komuś się coś dzieje, ma odmrożenia, choroba górska postępuje, to wszyscy zawracamy. Ale z drugiej strony, jeżeli czuję, że mi sztywnieją paluszki, czy coś, to nie wymiękam, nie tchórzę, żeby nie zepsuć roboty tym pozostałym. Jesteśmy połączeni liną zaufania, jednoczymy siły, by osiągnąć cel, ale nie wystawiamy się na skrajne ryzyko.
Dorota: Szłam ze strachem i miałam z tyłu głowy: Patryk wziął urlop i wydał pieniądze. Ode mnie zależy jego bycie TAM. Nie mogę go zawieść.
- Wasz sposób na aklimatyzację?
Marek: Większość osób zmaga się z brakiem tlenu. Na tych wysokościach jest blisko o połowę mniej tlenu niż normalnie i jest blisko o połowę niższe ciśnienie atmosferyczne. Widzieliśmy ludzi, jak walczyli w chorobą wysokościową, nie mogli wejść do schroniska, bo bez przerwy wymiotowali. Prawidłowa aklimatyzacja polega na stopniowym, powolnym zdobywaniu wysokości, schodzeniu w dół i wychodzeniu wyżej. Fachowcy mówią: wspinaj się wysoko, ale śpij nisko, co najwyżej 300 m wyżej, niż spałeś poprzednio. My mieliśmy aklimatyzację w postaci bardzo powolnej wspinaczki, powolnego nabierania wysokości i dzięki temu organizm miał czas na zaadaptowanie się do wysokogórskich warunków. Do obniżonego ciśnienia i obniżonej zawartości tlenu. Jak wychodziliśmy w nocy na atak szczytowy, to obudzili się Ukraińcy. I powiedzieli: - Nie, my nie idziemy, jesteśmy za bardzo zmęczeni. Pójdziemy jutro. To świadczyło o bardzo rozsądnym podejściu do przedsięwzięcia.
Musisz znać swój organizm – czy wydolisz czy nie? Większość ludzi zdobywa w dwa dni taką wysokość, ale jest to trudne. My zaplanowaliśmy trzy dni. Trzy noclegi w schronisku.
Dorota: Od niedawna Francuzi wymagają przynajmniej jednego noclegu w schronisku podczas wspinaczki na Mont Blanc. Nie masz zarezerwowanego miejsca w schronisku – nie idziesz dalej. Jest kontrola dokumentów. Śmieszna sytuacja nam się przytrafiła, gdy Patryk wysunął się do przodu. Strażnik skontrolował go, a gdy napotkał nas uśmiechnął się i zapytał - A to wy pewnie jesteście przyjaciółmi Patryka?
I przytaknięcie wystarczyło, abyśmy mogli iść dalej.
Marek: Do gór mamy szacunek i zdobywamy je stopniowo.
Dorota: Helikopter w Tatrach to znaczy: ktoś potrzebuje pomocy , idziemy na ratunek. Tam ciągle coś w powietrzu turkocze. Ratownicy cały czas są w powietrzu, ale latają też bogaci klienci, jedzenie i woda dowożone są helikopterem do schroniska.
- Jak organizm zachowuje się na wysokości powyżej 3000 m?
Dorota: Marek nas ostrzegał przed stalowymi linami. Te liny to pomoc, jakby noga się poślizgnęła. Są one splecione z cieniutkich drucików, które w niektórych miejscach są pęknięte, czyhają, ostre jak igiełki. Trzeba uważać nawet w rękawiczkach. Patrzę: ściana pionowa do góry. Lina zbyt wysoko. No i weź się wepnij. Nie ma szans. Powyżej znowu stalowe liny. No i Marek zahaczył o stalowy drucik. Krew płynie bez opamiętania. To nie tętnica, ukłucie jak igłą, ale trudno opanować krwawienie. Niskie ciśnienie powietrza robi swoje. Musieliśmy zejść niżej, na dogodną pozycje by zrobić opatrunek. Naszą wędrówkę znaczyły krwiste, czerwone kleksy.
Marek: Każde 1000 m do góry to 10 procent mniej tlenu i 10 procent niższe ciśnienie. Na szczycie Mont Blanc jest prawie o połowę mniej tlenu (około 55% niż normalnie). Mamy w głowie rozpiskę objawów choroby wysokogórskiej w dziesięciostopniowej skali. Jeżeli masz sześć punktów to trzeba schodzić albo… zgon. Jak wiatr się wzmaga o 15 km/h to odczuwalna temperatura spada o 10 stopni. Idziemy. Brakuje oddechu. Jak mniej tlenu na zewnątrz, to organizm stara się napompować tlen, stąd przyspieszony oddech.
Patryk: Tam się nie chce jeść. Jesz ze świadomością, że jeść trzeba. To kolejny objaw znajdowania się na tej wysokości.
Dorota: Chodzę cztery dni w jedynej koszulce, z krótkim rękawem, jaką mam, bo przecież idę na lodowiec, ma być zimno, więc mam ciepłe koszulki. Na szczęście na tej wysokości smrodu nie czuć. W żadnym ze schronisk nie ma wody.
Marek: Wysoko w górach w rozrzedzonym powietrzu zapachy nie rozchodzą się tak swobodnie.
- Druga doba to dojście po lodowcu do Goûter – schroniska na wysokości 3835 m n.p.m. Co na tym odcinku było najbardziej niebezpieczne?
Dorota: Spadające kamienie. Idę ścieżką przecinającą Grand Couloir. Powolutku. Jedno oko na ścieżkę, drugie - na kamyki. Ściana 700 m w górę. Idę w ciszy i nadsłuchuję: leci? – nie leci? Czasami kamyk ma wielkość lodówki.
Marek: Nachylenie zbocza w tym miejscu ma 48 stopni. Szerokość ścieżki równa się szerokości buta. Idziemy w ciszy, w dużych odstępach. Ścieżka jest zerwana i bardzo wąska, pod nogami miałkie kawałki skalne. Skupiamy wzrok na dwóch punktach: na ścieżce i na górze żlebu, bo stamtąd może spaść kamyk. Nawet niepozorny, jak nabierze szybkości na ponad półkilometrowym pionowym odcinku, to może roztrzaskać kask albo śmiertelnie uderzyć. Spadające kamienie spowodowały tu wiele wypadków, w których zginęli doświadczeni wspinacze. Jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na drodze na Mont Blanc zwane Kuluarem Śmierci.
- Trzecia doba. Atak szczytowy. Dzwoni budzik i…
Dorota: Godz. 2.00 w nocy i dzwoni budzik. O 2.15 śniadanie. 12 euro i chleb o konsystencji i kolorze płyty chodnikowej, salami, dżem, masło i herbata w salaterce. Normalnie herbata w misce! Jem na siłę, Marek też, tylko Patryk porządnie zjada śniadanie. Dokupujemy 1,5 litrową butelkę wody mineralnej za 6 euro. Zbieramy się. Plecaki zaczęliśmy odchudzać już w poprzednim schronisku. Buty podejściowe, ubranie - zostawiliśmy w schronisku Tete Rousse w niezamykanej plastikowej skrzynce, inne zbędne do wspinaczki lodowcowej zostają w tym schronisku. To konieczne, bo wyjście na szczyt z plecakiem, który waży 24 kg nie jest realne. Z odchudzonymi plecakami o godz. 3.30 ruszamy. Część ludzi wyszła wcześniej, w nocy, z francuskimi przewodnikami. My bez przewodnika. Idę powoli. Moje tempo? Liczę w myślach: trzy kroki – trzy oddechy. Trzy kroki – trzy oddechy. Dobrze, że Patryk się za bardzo objadł, bo idzie wolniej. Patrzę na nich – moi bohaterowie – myślę.
Marek: Oddech jest coraz cięższy. Idziemy coraz wolniej. Inaczej się nie da.
Patryk: Było ciepło, ale jak słońce wschodziło, to marzliśmy.
Marek: Najniższa temperatura na przełęczy w momencie wschodu słońca, nie mierzyliśmy, ale podawali w schronisku, to minus 15 stopni. Wiał silny wiatr, który potęgował uczucie zimna. Do tej pory szliśmy w koszulkach z krótkim rękawkiem i w lekkich kurtkach, ale tutaj musiałem założyć rękawiczki polarowe. Okazało się, że to za mało. Mieliśmy kupione takie na minus 17 stopni, to na te polarowe założyłem i się okazało, że to jeszcze za mało. Mieliśmy ogrzewacze takie co się do rękawiczki wkłada, ale paluchy miałem takie zdrętwiałe, że nie potrafiłem wyciągnąć tych ogrzewaczy.
Patryk: Blask śniegu połączony z blaskiem słońca grozi ślepotą śnieżną. Trzeba było mieć cały czas założone okulary chroniące przed promieniowaniem UV.
Dorota: Kiedy Piotrek i Łukasz z naszej grupy weszli na szczyt o wschodzie słońca, to mieli minus 17, kiedy my przyszliśmy o 9.30 to mieliśmy plażing-smażing. Tam naprawdę było ciepło. Nie wiem ile stopni, byłam lekko ubrana, miałam podwinięte spodnie.
Marek: Myśmy się tam rozebrali do podkoszulków.
- Godzina 9.30. Stoicie na szczycie Mont Blanc. Jak to jest?
Marek: Satysfakcja. Radość ogromna. Marzenia spełnione. Na pewno i radość, i wzruszenie. Ile czego? Tego nie da się zmierzyć. Mieliśmy jednak w głowie świadomość tego, że sukces będzie wtedy, kiedy szczęśliwie wrócimy.
Dorota: Jaka myśl mi przyszła do głowy? Nie myślałam. Po prostu popłakałam się z radości. Ale po chwili jednak myśl: - Gdzie by tu zrobić siku?
Marek: Przyszła jakaś pani na szczyt, patrzę, a ona portki w dół i załatwia swoje potrzeby fizjologiczne.
Dorota: No wiecie, tam idzie się w uprzęży, chłopaki to mieli komfort. Chodziłyście w uprzężach to wiecie, żeby zdjąć spodnie to trzeba zdjąć uprząż. Nie ma innej opcji. Jak pomyślałam, że ja muszę się rozwiązać, zdjąć uprząż, wszystkie te klamerki, jeszcze zdjąć spodnie i tak dalej, to pomyślałam sobie, że dam radę, jak dobry gospodarz zniosę do schroniska. Natomiast panowie wymyślili sobie, jak wszyscy zeszli, jak byli za tą granią, to panowie sobie stanęli - a ja pełna konsternacja, nic nie widzę - a jeden sika do Francji, a drugi sika do Włoch.
Marek: Spoglądamy na południe. Czapa śniegowa opada w kierunku skalnych wychodni Mont Blanc de Courmayeur. Ktoś tam dreptał, bo ścieżkę widać. To sporna granica między Francją i Włochami. To idziemy z Patrykiem, ale zachowujemy większy odstęp. Jest duży nawis i pęknięcie. Wracamy łapiąc oddech przy każdym kroku.
Dorota: Część ekipy daje na wsteczny, a my zostajemy. Na szczycie jest dużo miejsca. Pięknie – widać wszystkie najwyższe szczyty alpejskie. Robimy zdjęcia, zrzucamy plecaki, rozwiązujemy liny, dzwonimy do rodziny, do najbliższych, wysyłamy filmiki, opalamy się, leżymy na śniegu. Spędzamy tam trzy godziny. Dzwonię, a mój rodzony ojciec:
- Kto Cię tam wniósł?
- Tatusiu, ja sama.
- Schodzi się trudniej…
Dorota: Dużo trudniej. Bo przestrzeń jest po lewej i po prawej. Bo pionowo w dół. Bo stawiam nogę w śniegu i lecę na pysk. No to schodzę przodem do ściany. Technika: czekan – raczek – raczek. Czekan – raczek – raczek.
Marek: O 12.15 zaczynamy schodzić. Poniżej schronu Valot robimy przerwę. Tam próbujemy tlenu medycznego. Wzięliśmy na wszelki wypadek – to 120 ratunkowych oddechów. Schodzimy dalej. Obok szlaku dostrzegamy ciemne zagłębienia i mokre plamy. To pułapka. Szczeliny. Śmiertelnie niebezpieczne.
Marek: O godzinie 16.45 weszliśmy do schroniska Goûter. Wyprawę uczciliśmy piwem o nazwie Mont Blanc, które produkowane jest na wodzie z lodowca, pokrywającego Białą Górę.
Dorota: I mimo, że szłam i było mi ciepło, wróciłam do domu z odmrożeniami. W miejscach, gdzie miałam założoną uprząż, tutaj, gdzie ta uprząż dolegała do nóg, to miałam odmrożenia. Niewielkie… czerwone, swędzące, nieprzyjemne bardzo. Po jakimś czasie to minęło. Ten mróz jednak swoje pokazał.
- A jak z jedzeniem?
Patryk: Jeżeli kogoś budżet nie trzyma i pozwala sobie kupować jedzenie w schroniskach to można sobie odjąć parę kilo z plecaka. Bo my jeszcze wzięliśmy butlę z gazem, palnik, zupki w torebce do gotowania. Topiliśmy śnieg przed schroniskiem.
Marek: Na tej wysokości jest łatwiej zagotować wodę. Temperatura wrzenia się obniża. Przykładowo na szczycie Mont Blanc to 83 stopnie. Na tej wysokości przy obniżonym ciśnieniu woda wrze w temperaturze 83 stopni.
Patryk: Tak, ale czas zagotowania robi się dłuższy, do pół godziny.
Dorota: Jak się ma dużo kasy, to można kupić obiad za 47 euro, pod warunkiem, że będzie się do godz. 16.00 w schronisku. Jak przyjdziesz po 16, to już obiadu za 47 euro nie kupisz. Jedzenie helikopterami przylatuje, jak odleci o 17.00, to już koniec. Mieliśmy 1,5 litrowe butelki wody, a jak siedzieliśmy pod szczytem to butelka Patryka z żółtym płynem była prawie pełna.
Marek: Można to tak rozwiązać, żeby pozyskiwać wodę ze śniegu. Ale nie wystarczy śnieg wrzucić, bo można garnek spalić, śnieg trzeba najpierw powolutku ogrzewać, mieszać. Z takiej wody można zrobić kawę czy herbatę, ale żeby ją pić tak, jak tą kupioną w butelce, to trzeba ją zmineralizować. Trzeba mieć takie tabletki i dorzucić do rozpuszczonej wody, ponieważ tego brakuje w tej wodzie z lodowca. Jest czyściutka.
- Koszty?
Marek: Koszty? Dorota liczyła. Część sprzętu mieliśmy już - uprząż, kaski, bo robimy wycieczki na ferraty, to tego nie liczymy, trochę sprzętu trzeba było dokupić, ale jeżeli zaczniemy sumować od momentu kiedy wyszliśmy z domu, zapłaciliśmy pobyt, wyżywienie, opłaciliśmy busa, pobyt kierowcy, tam w Chamonix przez 4 dni – zwykle tych kosztów ludzie nie ponoszą, bo nie wynajmują kierowcy, tak jak my…
Dorota: To było około 2000 zł na osobę. 1000 zł to był sam bus plus kierowca.
- Gdyby ktoś chciał iść na Mont Blanc?
Marek: Jeżeli chcesz sprawdzić się, czy masz szansę wyjścia na Mont Blanc, to zobacz najpierw czy dasz rady wyjść w Tatrach na Kościelec, na przełącz Karb, ale z plecakiem ważącym powyżej 20 paru kg. Jeżeli przejdziesz to swobodnie i będziesz zmęczony normalnie, to możesz liczyć na to, że poradzisz sobie z Mont Blanc.
Dorota: Nikt z nas nie chciał zawieść, każdy chciał, żeby ten drugi i trzeci jego przyjaciel wrócił z tych gór szczęśliwy. Ważne z kim idziesz. No bo jak już coś robić, to robić dobrze. My to zrobiliśmy dobrze.
Spotkanie z Dorotą i Markiem Szala oraz Patrykiem Ciepielą - czyli podróżnicza opowieść o Mont Blanc - odbyło się 17 marca 2021 r. w Nowohuckim Centrum Kultury. Był to cudowny wieczór. Zmysły chłonęły Wasze opowieści, Wasze zdjęcia i Wasze filmy, a nasze serca szły obok Was na ten szczyt marzeń.