Dziennik wypraw i przystań przed kolejną wędrówką.



Wyżej niż Zeus na Olimpie

Dotknęli nieba z dachu Europy

(CHAMONIX – REFUGE DE TÊTE ROUSSE – REFUGE DU GOÛTER - MONT BLANC)
Z Dorotą i Markiem Szala oraz Patrykiem Ciepielą rozmawia Lejdi Masakra


- Mont Blanc – czyj to pomysł?

Marek: Kolega od dwóch lat prosił, by dla niego zorganizować Mont Blanc. – Kiedy i kiedy? – pytał, a u mnie w głowie rosło pytanie: - Nooo, jak nie teraz, to kiedy? I 26 grudnia 2018 r. powiedziałem: TAK. Postawiłem dwa warunki: wynajęty bus ze względu na bezpieczeństwo i konkretna osoba, z którą pójdziemy trzy dni, ale nie na skróty. Tym partnerem był Patryk. Wzajemnie powierzyliśmy sobie życie, zdrowie i bezpieczeństwo.

Dorota: No gdzie? Ja? Mała, gruba, matka czwórki dzieci, no gdzie ja polezę na taką górę? Na Giewont wychodzę i sapię, tak? No dobra, wyszłam na Mitikas, ale tylko dlatego, że była mgła, przecież ja mam lęk wysokości. Jak szłam drugi raz na Mitikas – to Jeeezus Maria!

No ale… 30 lat po ślubie… to ja… za mężem.


- Mont Blanc… dogonić marzenie…

Marek: Średnio kilka tysięcy ludzi zmierza rocznie na wierzchołek. Ale tylko 70 procent z nich osiąga cel. Historia zdobywania Mont Blanc jest dłuższa niż historia zdobywania Tatr. 


- Jak wyglądały przygotowania do wyprawy?

Marek: Kompletowaliśmy wyposażenie. Kaski, uprzęże i kilka innych drobiazgów mieliśmy z via ferrat. Dokupiliśmy sprzęt wymagany do wspinaczki wysokogórskiej. Trzeba było nauczyć się go stosować. Zimą trenowaliśmy używanie czekana i chodzenie w asekuracji lotnej. Po Czarnym Stawie Gąsienicowym szliśmy związani długą liną. W górach – schodząc  i wychodząc - ćwiczyliśmy zakładanie stanowisk w terenie skalistym zimą.

Dorota: Byłam w komorze hipoksyjnej. To taka siłownia; wchodzisz, jeździsz na rowerku, ciągniesz wiosłem. Tam wypompowują tlen. Nam wypompowali do wartości odpowiadającej warunkom panującym na wysokości 4500 m n. p. m. Więc wiedzieliśmy, że na 4500 m damy radę. Ale nie wiedzieliśmy, jak nasz organizm zachowa się względem obniżonego ciśnienia. Staraliśmy się zaaklimatyzować jak mogliśmy, codziennie siedzieliśmy w Tatrach, raz nawet się nam zdarzyło… nocować pod Rysami. Schodziliśmy rano i mijaliśmy tych, co wchodzili na Rysy.

Marek: Na trzy dni przed wyjazdem. Nie zeszliśmy z Rysów. To jest nasza tajemnica. Na wycieczki, które organizowaliśmy, zabieraliśmy plecaki trochę cięższe niż normalnie. Ludzie na luzie wędrowali w dolinki, a my z linami i czekanami, 20 kg plecak…,  i w dolinki idziemy. 

Dorota: Taaa, idę w dolinkę i taszczę dwa razy po 30-50 m liny w plecaku. No bo mąż mi wsadził balast. Dorzucił heksy i ekspresy wspinaczkowe. I mówi: kochanie, biżuterię Ci wrzuciłem do plecaka! No to noszę to żelastwo. Albo na Staw Gąsienicowy idę na linie uwiązana za mężem. Na szlaku mijają mnie półuśmiechy. A ja idę, jak ta koza, no bo komu mam tłumaczyć, że ćwiczę odpowiednie napięcie liny. Albo na brzuchu z Kasprowego zjeżdżam, bo uczę się hamowania czekanem. A w głowie tylko myśl: żeby nie zawieść!

Patryk: Ja jeszcze w ramach treningu zrobiłem Główny Szlak Beskidzki 12 dni wcześniej, z niemałym plecakiem. Dzień po dniu 500 km. 


Dorota Szala, Marek Szala, Patryk Ciepiela

- Braterstwo liny…co to?

Marek: Pół roku ćwiczyliśmy hamowanie czekanem i wzajemną asekurację liną. Lina musi być odpowiednio napięta, aby w razie potrzeby osoba z nami związana miała czas na reakcję, czego nie uda się osiągnąć, jeśli naprężenie liny będzie zbyt mocne. Lina nie może być też zbyt luźna, bo osoba, która ewentualnie odpadnie nabierze zbyt dużej prędkości bez możliwości jej wyhamowania, gdyż działające wówczas siły spowodują pociągnięcie w dół osoby asekurującej. Co do hamowania czekanem, w razie upadku masz tylko dwie sekundy na reakcję. Jak w tym czasie nie zareagujesz, to już potem nie wyhamujesz. Patrykowi ufam i on też nam ufa. Nie chodzi tu tylko o krytyczne sytuacje, że komuś się coś stanie, że się potknie i się ratujemy, ale chodzi o takie braterstwo liny, że jeden za wszystkich – wszyscy za jednego. Jeżeli komuś się coś dzieje, ma odmrożenia, choroba górska postępuje, to wszyscy zawracamy. Ale z drugiej strony, jeżeli czuję, że mi sztywnieją paluszki, czy coś, to nie wymiękam, nie tchórzę, żeby nie zepsuć roboty tym pozostałym. Jesteśmy połączeni liną zaufania, jednoczymy siły, by osiągnąć cel, ale nie wystawiamy się na skrajne ryzyko.

Dorota: Szłam ze strachem i miałam z tyłu głowy: Patryk wziął urlop i wydał pieniądze. Ode mnie zależy jego bycie TAM. Nie mogę go zawieść.


- Wasz sposób na aklimatyzację?

Marek: Większość osób zmaga się z brakiem tlenu. Na tych wysokościach jest blisko o połowę mniej tlenu niż normalnie i jest blisko o połowę niższe ciśnienie atmosferyczne. Widzieliśmy ludzi, jak walczyli w chorobą wysokościową, nie mogli wejść do schroniska, bo bez przerwy wymiotowali. Prawidłowa aklimatyzacja polega na stopniowym, powolnym zdobywaniu wysokości, schodzeniu w dół i wychodzeniu wyżej. Fachowcy mówią: wspinaj się wysoko, ale śpij nisko, co najwyżej 300 m wyżej, niż spałeś poprzednio. My mieliśmy aklimatyzację w postaci bardzo powolnej wspinaczki, powolnego nabierania wysokości i dzięki temu organizm miał czas na zaadaptowanie się do wysokogórskich warunków. Do obniżonego ciśnienia i obniżonej zawartości tlenu. Jak wychodziliśmy w nocy na atak szczytowy, to obudzili się Ukraińcy. I powiedzieli: - Nie, my nie idziemy, jesteśmy za bardzo zmęczeni. Pójdziemy jutro. To świadczyło o bardzo rozsądnym podejściu do przedsięwzięcia.

Musisz znać swój organizm – czy wydolisz czy nie? Większość ludzi zdobywa w dwa dni taką wysokość, ale jest to trudne. My zaplanowaliśmy trzy dni. Trzy noclegi w schronisku. 

Dorota: Od niedawna Francuzi wymagają przynajmniej jednego noclegu w schronisku podczas wspinaczki na Mont Blanc. Nie masz zarezerwowanego miejsca w schronisku – nie idziesz dalej. Jest kontrola dokumentów. Śmieszna sytuacja nam się przytrafiła, gdy Patryk wysunął się do przodu. Strażnik skontrolował go, a gdy napotkał nas uśmiechnął się i zapytał - A to wy pewnie jesteście przyjaciółmi Patryka?

I przytaknięcie wystarczyło, abyśmy mogli iść dalej. 

Marek: Do gór mamy szacunek i zdobywamy je stopniowo. 

Dorota: Helikopter w Tatrach to znaczy: ktoś potrzebuje pomocy , idziemy na ratunek. Tam ciągle coś w powietrzu turkocze. Ratownicy cały czas są w powietrzu, ale latają też bogaci klienci, jedzenie i woda dowożone są helikopterem do schroniska. 


- Jak organizm zachowuje się na wysokości powyżej 3000 m?

Dorota: Marek nas ostrzegał przed stalowymi linami. Te liny to pomoc, jakby noga się  poślizgnęła. Są one splecione z cieniutkich drucików, które w niektórych miejscach są pęknięte, czyhają, ostre jak igiełki. Trzeba uważać nawet w rękawiczkach. Patrzę: ściana pionowa do góry. Lina zbyt wysoko. No i weź się wepnij. Nie ma szans. Powyżej znowu stalowe liny. No i Marek zahaczył o stalowy drucik. Krew płynie bez opamiętania. To nie tętnica, ukłucie jak igłą, ale trudno opanować krwawienie. Niskie ciśnienie powietrza robi swoje. Musieliśmy zejść niżej, na dogodną pozycje by zrobić opatrunek. Naszą wędrówkę znaczyły krwiste, czerwone kleksy.

Marek: Każde 1000 m do góry to 10 procent mniej tlenu i 10 procent niższe ciśnienie. Na szczycie Mont Blanc jest prawie o połowę mniej tlenu (około 55% niż normalnie). Mamy w głowie rozpiskę objawów choroby wysokogórskiej w dziesięciostopniowej skali. Jeżeli masz sześć punktów to trzeba schodzić albo… zgon. Jak wiatr się wzmaga o 15 km/h to odczuwalna temperatura spada o 10 stopni. Idziemy. Brakuje oddechu. Jak mniej tlenu na zewnątrz, to organizm stara się napompować tlen, stąd przyspieszony oddech.

Patryk: Tam się nie chce jeść. Jesz ze świadomością, że jeść trzeba. To kolejny objaw znajdowania się na tej wysokości.

Dorota: Chodzę cztery dni w jedynej koszulce, z krótkim rękawem, jaką mam, bo przecież idę na lodowiec, ma być zimno, więc mam ciepłe koszulki. Na szczęście na tej wysokości smrodu nie czuć. W żadnym ze schronisk nie ma wody. 

Marek: Wysoko w górach w rozrzedzonym powietrzu zapachy nie rozchodzą się tak swobodnie.


- Druga doba to dojście po lodowcu do  Goûter – schroniska na wysokości 3835 m n.p.m. Co na tym odcinku było najbardziej niebezpieczne? 

Dorota: Spadające kamienie. Idę ścieżką przecinającą Grand Couloir. Powolutku. Jedno oko na ścieżkę, drugie - na kamyki. Ściana 700 m w górę. Idę w ciszy i nadsłuchuję: leci? – nie leci? Czasami kamyk ma wielkość lodówki. 

Marek: Nachylenie zbocza w tym miejscu ma 48 stopni. Szerokość ścieżki równa się szerokości buta. Idziemy w ciszy, w dużych odstępach. Ścieżka jest zerwana i bardzo wąska, pod nogami miałkie kawałki skalne. Skupiamy wzrok na dwóch punktach: na ścieżce i na  górze żlebu, bo stamtąd może spaść kamyk. Nawet niepozorny, jak nabierze szybkości na ponad półkilometrowym pionowym odcinku, to może roztrzaskać kask albo śmiertelnie uderzyć. Spadające kamienie spowodowały tu wiele wypadków, w których zginęli doświadczeni wspinacze. Jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na drodze na Mont Blanc zwane Kuluarem Śmierci.


- Trzecia doba. Atak szczytowy. Dzwoni budzik i…

Dorota: Godz. 2.00 w nocy i dzwoni budzik. O 2.15 śniadanie. 12 euro i chleb o konsystencji i kolorze płyty chodnikowej, salami, dżem, masło i herbata w salaterce. Normalnie herbata w misce! Jem na siłę, Marek też, tylko Patryk porządnie zjada śniadanie. Dokupujemy 1,5 litrową butelkę wody mineralnej za 6 euro. Zbieramy się. Plecaki zaczęliśmy odchudzać już w poprzednim schronisku. Buty podejściowe, ubranie - zostawiliśmy w schronisku Tete Rousse w niezamykanej plastikowej skrzynce, inne zbędne do wspinaczki lodowcowej zostają w tym schronisku. To konieczne, bo wyjście na szczyt z plecakiem, który waży 24 kg nie jest realne. Z odchudzonymi plecakami o godz. 3.30 ruszamy. Część ludzi wyszła wcześniej, w nocy, z francuskimi przewodnikami. My bez przewodnika. Idę powoli. Moje tempo? Liczę w myślach: trzy kroki – trzy oddechy. Trzy kroki – trzy oddechy. Dobrze, że Patryk się za bardzo objadł, bo idzie wolniej. Patrzę na nich – moi bohaterowie – myślę. 

Marek: Oddech jest coraz cięższy. Idziemy coraz wolniej. Inaczej się nie da.

Patryk: Było ciepło, ale jak słońce wschodziło, to marzliśmy.

Marek: Najniższa temperatura na przełęczy w momencie wschodu słońca, nie mierzyliśmy, ale podawali w schronisku, to minus 15 stopni. Wiał silny wiatr, który potęgował uczucie zimna. Do tej pory szliśmy w koszulkach z krótkim rękawkiem i w lekkich kurtkach, ale tutaj musiałem założyć rękawiczki polarowe. Okazało się, że to za mało. Mieliśmy kupione takie na minus 17 stopni, to na te polarowe założyłem i się okazało, że to jeszcze za mało. Mieliśmy ogrzewacze takie co się do rękawiczki wkłada, ale paluchy miałem takie zdrętwiałe, że nie potrafiłem wyciągnąć tych ogrzewaczy. 

Patryk: Blask śniegu połączony z blaskiem słońca grozi ślepotą śnieżną. Trzeba było mieć cały czas założone okulary chroniące przed promieniowaniem UV.

Dorota: Kiedy Piotrek i Łukasz z naszej grupy weszli na szczyt o wschodzie słońca, to mieli minus 17, kiedy my przyszliśmy o 9.30 to mieliśmy plażing-smażing. Tam naprawdę było ciepło. Nie wiem ile stopni, byłam lekko ubrana, miałam podwinięte spodnie. 

Marek: Myśmy się tam rozebrali do podkoszulków.


- Godzina 9.30. Stoicie na szczycie Mont Blanc. Jak to jest?

Marek: Satysfakcja. Radość ogromna. Marzenia spełnione. Na pewno i radość, i wzruszenie. Ile czego? Tego nie da się zmierzyć. Mieliśmy jednak w głowie świadomość tego, że sukces będzie wtedy, kiedy szczęśliwie wrócimy.

Dorota: Jaka myśl mi przyszła do głowy? Nie myślałam. Po prostu popłakałam się z radości. Ale po chwili jednak myśl: - Gdzie by tu zrobić siku?

Marek: Przyszła jakaś pani na szczyt, patrzę, a ona portki w dół  i załatwia swoje potrzeby fizjologiczne.

Dorota: No wiecie, tam idzie się w uprzęży, chłopaki to mieli komfort. Chodziłyście w uprzężach to wiecie, żeby zdjąć spodnie to trzeba zdjąć uprząż. Nie ma innej opcji. Jak pomyślałam, że ja muszę się rozwiązać, zdjąć uprząż, wszystkie te klamerki, jeszcze zdjąć spodnie i tak dalej, to pomyślałam sobie, że dam radę, jak dobry gospodarz zniosę do schroniska. Natomiast panowie wymyślili sobie, jak wszyscy zeszli, jak byli za tą granią, to panowie sobie stanęli - a ja pełna konsternacja, nic nie widzę - a jeden sika do Francji, a drugi sika do Włoch.

Marek: Spoglądamy na południe. Czapa śniegowa opada w kierunku skalnych wychodni Mont Blanc de Courmayeur. Ktoś tam dreptał, bo ścieżkę widać. To sporna granica między Francją i Włochami. To idziemy z Patrykiem, ale zachowujemy większy odstęp. Jest duży nawis i pęknięcie. Wracamy łapiąc oddech przy każdym kroku.

Dorota: Część ekipy daje na wsteczny, a my zostajemy. Na szczycie jest dużo miejsca. Pięknie – widać wszystkie najwyższe szczyty alpejskie. Robimy zdjęcia, zrzucamy plecaki, rozwiązujemy liny, dzwonimy do rodziny, do najbliższych, wysyłamy filmiki, opalamy się, leżymy na śniegu. Spędzamy tam trzy godziny. Dzwonię, a mój rodzony ojciec: 

- Kto Cię tam wniósł? 

- Tatusiu, ja sama.


- Schodzi się trudniej…

Dorota: Dużo trudniej. Bo przestrzeń jest po lewej i po prawej. Bo pionowo w dół. Bo stawiam nogę w śniegu i lecę na pysk. No to schodzę przodem do ściany. Technika: czekan – raczek – raczek. Czekan – raczek – raczek.

Marek: O 12.15 zaczynamy schodzić. Poniżej schronu Valot robimy przerwę. Tam próbujemy tlenu medycznego. Wzięliśmy na wszelki wypadek – to 120 ratunkowych oddechów. Schodzimy dalej. Obok szlaku dostrzegamy ciemne zagłębienia i mokre plamy. To pułapka. Szczeliny. Śmiertelnie niebezpieczne.

Marek: O godzinie 16.45 weszliśmy do schroniska Goûter. Wyprawę uczciliśmy piwem o nazwie Mont Blanc, które produkowane jest na wodzie z lodowca, pokrywającego Białą Górę.

Dorota:  I mimo, że szłam i było mi ciepło, wróciłam do domu z odmrożeniami. W miejscach, gdzie miałam założoną uprząż, tutaj, gdzie ta uprząż dolegała do nóg, to miałam odmrożenia. Niewielkie… czerwone, swędzące, nieprzyjemne bardzo. Po jakimś czasie to minęło. Ten mróz jednak swoje pokazał.


- A jak z jedzeniem?

Patryk: Jeżeli kogoś budżet nie trzyma i pozwala sobie kupować jedzenie w schroniskach to można sobie odjąć parę kilo z plecaka. Bo my jeszcze wzięliśmy butlę z gazem, palnik, zupki w torebce do gotowania. Topiliśmy śnieg przed schroniskiem.

Marek: Na tej wysokości jest łatwiej zagotować wodę. Temperatura wrzenia się obniża. Przykładowo na szczycie Mont Blanc to 83 stopnie. Na tej wysokości przy obniżonym ciśnieniu woda wrze w temperaturze 83 stopni.

Patryk: Tak, ale czas zagotowania robi się dłuższy, do pół godziny. 

Dorota: Jak się ma dużo kasy, to można kupić obiad za 47 euro, pod warunkiem, że będzie się do godz. 16.00 w schronisku. Jak przyjdziesz po 16, to już obiadu za 47 euro nie kupisz. Jedzenie helikopterami przylatuje, jak odleci o 17.00, to już koniec. Mieliśmy 1,5 litrowe butelki wody, a jak siedzieliśmy pod szczytem to butelka Patryka z żółtym płynem była prawie pełna.

Marek: Można to tak rozwiązać, żeby pozyskiwać wodę ze śniegu. Ale nie wystarczy śnieg wrzucić, bo można garnek spalić, śnieg trzeba najpierw powolutku ogrzewać, mieszać. Z takiej wody można zrobić kawę czy herbatę, ale żeby ją pić tak, jak tą kupioną w butelce, to trzeba ją zmineralizować. Trzeba mieć takie tabletki i dorzucić do rozpuszczonej wody, ponieważ tego brakuje w tej wodzie z lodowca. Jest czyściutka.


- Koszty?

Marek: Koszty? Dorota liczyła. Część sprzętu mieliśmy już - uprząż, kaski, bo robimy wycieczki na ferraty, to tego nie liczymy, trochę sprzętu trzeba było dokupić, ale jeżeli zaczniemy sumować od momentu kiedy wyszliśmy z domu, zapłaciliśmy pobyt, wyżywienie, opłaciliśmy busa, pobyt kierowcy, tam w Chamonix przez 4 dni – zwykle tych kosztów ludzie nie ponoszą, bo nie wynajmują kierowcy, tak jak my…

Dorota: To było około 2000 zł na osobę. 1000 zł to był sam bus plus kierowca. 


- Gdyby ktoś chciał iść na Mont Blanc?

Marek: Jeżeli chcesz sprawdzić się, czy masz szansę wyjścia na Mont Blanc, to zobacz najpierw czy dasz rady wyjść w Tatrach na Kościelec, na przełącz Karb, ale z plecakiem ważącym powyżej 20 paru kg. Jeżeli przejdziesz to swobodnie i będziesz zmęczony normalnie, to możesz liczyć na to, że poradzisz sobie z Mont Blanc. 

Dorota: Nikt z nas nie chciał zawieść, każdy chciał, żeby ten drugi i trzeci jego przyjaciel wrócił z tych gór szczęśliwy. Ważne z kim idziesz. No bo jak już coś robić, to robić dobrze. My to zrobiliśmy dobrze. 

Spotkanie z Dorotą i Markiem Szala oraz Patrykiem Ciepielą - czyli podróżnicza opowieść o Mont Blanc - odbyło się 17 marca 2021 r. w Nowohuckim Centrum Kultury. Był to cudowny wieczór. Zmysły chłonęły Wasze opowieści, Wasze zdjęcia i Wasze filmy, a nasze serca szły obok Was na ten szczyt marzeń.


Udostępnij:

Sałasz, Jaworz, Chełm, Białowodzka Góra

Znajdujemy się u podnóża Pasma Łososińskiego, urokliwego pasma rozciągniętego równoleżnikowo. Ma ono kształt grzbietu, a więc jest jednym z tych nietypowych kształtem pasm dla Beskidu Wyspowego. Jednakże to właśnie dzięki temu mieni się różnorodnością pejzażową. Wędrującym serwuje trochę lesistości, ale też wiele plenerów wiejskich oraz przepięknych panoram górskich. Będzie to zatem dość urozmaicona wędrówka.
Udostępnij:

Człowiek, za którym warto pójść, czyli za Schwarzenegger`em na Jaworz

21 km. Jasna cholera. Dam radę? Marek pisze: „Dasz radę. Trasa bardzo ładna i widokowa. Na przejście dajemy sobie więcej czasu.”

- Więcej czasu. Taaak – ta myśl to koło ratunkowe, którego kurczowo trzyma się mój lęk.

Trzeba odciążyć plecak – planuję. 

- Mogę Ci ponieść termos – proponuje Dorota. Baba o serduchu większym niż ona sama -trudno wykorzystywać Pierwszą Damę, więc termos wsadzam Szczypiorkowi do plecaka, oczywiście po uzyskaniu jego zgody.


Ratuuuuunku! gdzie ja jadę?

W czasie, gdy ja ujarzmiam lęk przed długością trasy, Irenka, która dopiero drugi raz jedzie z Szalami, przeżywa horror.

Opowiada:

- Stoję na przystanku. Obok mnie kobietka z plecakiem i kijkami. Czekamy. Nadjeżdża autobus. No to wchodzimy. Rzut okiem w tył autobusu – ludzie w polarach, plecaki, jest ok.  Ooo, ale wcześnie przyjechali – myślę. Siadam. Wciskam plecak na kolana. Patrzę w okno jak oddalamy się od zaspanego Krakowa. Ktoś gada przez mikrofon. Słucham leniwie. To nie Marek? To nie Marek! TO NIE MAREK! Jeeezu, gdzie ja jestem? gdzie mnie wiozą? Gdzie jest Marek? Co robić? Wystukuję numer Doroty drżącą ręką. Przepycham się do przodu autokaru, do gościa, który gada przez mikrofon. Podaję mu telefon. Patrzę na kierowcę. Patrzę w okno. Patrzę na drogę. Na szybie leży brązowy skórzany kapelusz z przeczepionymi odznakami górskimi. Wbijam oczy w gościa, który trzyma mój telefon i gada z Dorotą. I cały czas jedziemy. A oni gadają. Oddalamy się w nieznane, a oni gadają. Serce mi wali, w gardle ściska, a oni gadają! Raaaaatunku! Gdzie Szale? Chcę z Wami! 

Z telefonu słyszę głos Doroty:

- Wszystko rozumiem, ale żeby kobiety z przystanku porywać?

Zatrzymujemy się. Odbita! Uratowana! Co za ulga. Cóż… pomyliłam autobusy. Wsiadłam do Wędrowców - jechali na Halę Kondratową. 


Jak wstać o piątej rano?

No to jedziemy. Słońce w całej okazałości pręży się wysoko już nad horyzontem. Fajny dzień się zapowiada – myślę i uśmiecham się przypominając sobie smsa od córki:

- Jak ty wstaniesz o piątej rano? To koszmar jakiś.

Jak wstanę o piątej rano? Według zaleceń Ewci:

- Do góry uszy, to i dupa się ruszy!

Czas przejazdu krótki: 1,5 godziny. Nie śpimy, słuchamy Marka. Już wiemy dlaczego do Pisarzowej przylgnęła nazwa: Tataro-Szwedy, wiemy skąd się wzięły kupy kamieni na szczytach gór i dlaczego nazwa Sałasz.

Łagodny głos Marka uspokaja:

- Na szpicy idzie Łukasz – pułkownik Kwiatkowski. Marek i Dorota z tyłu, zamykają i niosą apteczkę. W punktach krytycznych proszę pilnować strzałek robionych na trasie farbą ekologiczną. Dzisiaj kolor żółty jak moja koszulka. Każdy ma swoje tempo wędrówki, kto się słabiej czuje zapraszam do mnie.


Królowa Gór nadchodzi


Pisarzowa, godz. 8.25 wyruszamy na szlak. Najpierw po torach kolejowych, potem odbijamy w lewo zgodnie ze strzałką pułkownika Kwiatkowskiego w oczonielubnym żółtym kolorze. Na początku wędrówki pokonujemy błoto na drodze. Nagle mój but natrafia na przeszkodę. Wydłubuję kijkiem z błota coś dziwnego. Odlepiam błoto. To podkowa.

- Huuura! Patrzcie! To na szczęście – stwierdzam i chowam ją do plecaka. Jest trofeum!

Potem małe podejście pod górkę. Zaczyna się śnieg. Po lewej między drzewami widać paśnik dla saren. Siano wystaje spomiędzy szczebli. Wysunięte tak, jakby spłoszona sarna musiała przerwać jedzenie.

- Sarenka by się przydała. Fajne zdjęcie by tu było – mówię na głos.

- Jestem – słyszę za sobą.

Nieruchomieję. Odwracam się powoli totalnie zdziwiona i widzę piękne sarnie oczy patrzące na mnie łagodnie spod okularów. Brązowa grzywka rozwiana wiatrem. I filuterny uśmiech. To Ania. Śmiejemy się obie.

Im wyżej pod górę, tym piękniejsza panorama za plecami. Robimy zdjęcia polując na słońce.

- O, Królowa Gór nadchodzi, proszę o uśmiech – wołam do zbliżającej się Doroty.

A chmury zakrywają słońce. W jednej chwili świat zmienia barwy. 

- Sie nie martw, zara wyjdzie – odpowiada Dorota powoli, niedbałym ruchem poprawia włosy, wypina pierś do przodu i patrzy w niebo.

Słońce wychodzi. Jak na żądanie. Śnieg skrzy, brąz na drzewach nabiera blasku, trawa się uśmiecha początkami zieleni, nawet błoto jest inne. Tylko Szczypiorek smutny, bo z czterech jego żon pojechały tylko dwie i mu tęskno.


Tak różni i tak równi

Podchodzimy pod Sałasz. Na kamieniu siedzą najmłodsze uczestniczki wycieczki – dziesięcioletnia Kasia i czternastoletnia Kamila. Roześmiane, szczęśliwe. Marta pełni rolę ich górskiej opiekunki, bo pojechały bez rodziców. Zatrzymuję się przy nich, bo powietrze iskrzy radością. Kasia śmieje się, staje na baczność i mówi: melduję, że przeszliśmy pięć kilometrów. Idziemy więc dalej. Jest tabliczka z napisem Sałasz. To pierwszy szczyt dzisiaj. 

I kolejka do zdjęcia: Andrzej, Henio, Marta z Kasią i Kamilką, Grażynka – która pierwszy raz pojechała z Szalami, Szczypiorek, Janusz, Dorota i Marek. Za nimi inni. Wymyślamy pozy i miny. 

- Jak mam stać? – pytam.

- Z uśmiechem! – ktoś podpowiada. 

No to szczerzymy zęby. Wszyscy. Wybuchamy śmiechem przy każdym ujęciu. Wygłupiamy się jak dzieci. Dorota wymyśla pozy. Jest fajnie. Ale widzę, że Janusz dziwnie patrzy na Dorotę.

- Facet nie narzekaj, są gorsze. Nie wierzysz? To popatrz na mnie! – mówię.

No i posłusznie ustawia się do zdjęcia.


Ruszamy dalej, bo wzmaga się wiatr. Teraz trzeba wyleźć na Jaworz.

- Wiesz, z nami jeżdżą tak różni ludzie – z różnym wykształceniem, różnych zawodów, różnych poglądów, a… tak równi – mówi Dorota.

I to jest piękne. Przypomniałam sobie wyczytane gdzieś zdanie: góry skracają dystans. Dystans w relacjach między ludźmi.


Zaginiony w akcji

Jaworz. Wchodzimy w napis: WITAJ NA SZCZYCIE. Na drzewie wysoko samotna kapliczka, nieopodal mapa ścieżki przyrodniczej Limanowa – Jaworz; obok - oznaczenie trasy rowerowej, zardzewiałe, pozaginane opiera się o drzewo. Nieco poniżej drogowskaz: Jaskinia Hubertówka. Przypominamy sobie opowieść Marka: 

- Na Jaworzu jest jaskinia osuwiskowa. Trzeba 200 m zejść ze szlaku, pochylnia ma 13 m i 5 m wysokości przy wyjściu.

No i Szczypiorek gapi się w ten drogowskaz jak zahipnotyzowany. Ogniki w oczach robią mu się coraz większe, wprost proporcjonalnie do czasu jak się gapi. Po chwili stwierdza: 

- Idę tam. 

No i poszedł. O tym, że jaskinie kocha to wiem – ostatnio z dwiema żonami zdobył między innymi Jaskinię Mylną. Ale tam były raki, kaski, łańcuchy. 

A my schodzimy na miejsce ogniskowe. Na pytanie Doroty, gdzie Jędruś zwany Szczypiorkiem, odpowiadam:

- Zaginiony w akcji.


Schwarzenegger. Ale mój 

Wszędzie śnieg. Wychodzimy na wzniesienie, a tu z lasu wyłania się Marek, ciągnie za sobą ogromniastą gałąź. Zatrzymujemy się zdziwione. Wyprzedza nas, wlekąc toto, za nim robi się na śniegu ślad – coś w rodzaju chodnika z frędzlami. 

- Dorotaaa… co on robi? – pytam.

- Ratrakuje, żeby my mogły przejść.

Rzeczywiście, wygodniej się idzie. Jesteśmy na wzniesieniu, rozglądamy się wokoło, bo widoki cudne. Znowu Marek. Tym razem z konarem  - o długości dwóch konkretnych chłopów -  na ramieniu. Dziewczyny usuwają się zalęknione na bok, by mógł przejść. 

- Co ty? Atlas jesteś? Niebo będziesz podpierał? – pytam.

Rzeczywiście wygląda jak mitologiczny heros. Stoi na środku drogi z konarem gigantem. Pod słońce. Promienie przechodzą przez niego. On - uśmiechnięty, na luzie, jakby bawił się tym ciężarem. Patrzymy zachwycone. Wszystkie. I Dorota mówi: 

- Schwarzenegger. Mój Schwarzenegger. Najlepszy facet pod słońcem.

Myśli wracają do rzeczywistości – aha, przecież to na ognisko… Poniżej Jaworza ognisko pochłonęło i konar gigant, i ogromniastą gałąź. Zbyszek zwany Kapitanem był strażnikiem ognia. A potem ze swoją prywatną boginią - Anetką ustawiali się do zdjęcia na tle Jeziora Rożnowskiego. My pochłanialiśmy kiełbasę. Tego dnia miała obłędny smak – przyjemnie słona, pachnąca dymem, gorąca. 

- Andrzej, czarną masz kiełbasę. Tydzień będziesz miał zaparcie – mówi  Dorota przy ognisku.

Rzeczywiście, zapatrzył się razem z Heniem na panoramę Beskidu Wyspowego i spalił kiełbachę. 

- Pierwszy raz w życiu jem kiełbasę z ogniska – zwierza się Irenka.

- Ooo, jaskiniowiec się odnalazł – pokazuje Dorota na Szczypiorka – wchodziłeś do środka?

- Nie zmieściłem się… - odpowiedział.

- To i dobrze – pomyślałam.



Jak poderwać dziewczynę na szlaku?

Sposób pierwszy – na telefon. Dochodzimy do wiaty. Tam Adrianna roześmiana trzyma telefon w ręce. 

- Patrzcie! Telefon znalazłam! O tu, na śniegu – mówi, a oczy się jej śmieją, czerwony pompon na czapce podskakuje od śmiechu. Adrianna wygląda cudnie. 

Rozglądamy się dookoła, zastanawiamy się co z tym zrobić, aż tu w oddali widać kropkę wychodzącą z lasu. Z sekundy na sekundę powiększa się. Facet. Idzie do nas. Nieco smutny. To Sławek. 

- Uwaga dziewczyny, nie oddawajcie za free, musi być wykupne, niech się gość uczy kreatywności – podpowiadam.

- Coś zgubiłeś? – pyta z iskrami w oczach Adrianna.

- Telefon – przyznaje Sławek.

I Adrianna podaje mu zgubę. Śmiech, radość, tłumaczenie co i jak. 

- Facet, a znaleźne? Po covidzie to chociaż buziak się jej należy – mówię.

Ech facet… dziewczyna jak marzenie… 

Sposób drugi – na termos. Szczypiorek przyznaje się, że niesie trzy termosy.

- A po pierona Ci trzy? Jeden dla siebie, drugi - mój, a trzeci? Na cholerę Ci trzeci? – pytam.

- Trzeci termos to… jakby kolejna żona się trafiła…

Patrzę jak na końcu trasy, za Białowodzką Górą, przepakowuje termosy w plecaku i myślę:

- Hmmm, taszczyć termos 21 km i nic?! Na dodatek same straty ma dzisiaj: złamany kijek, spodnie brudne, bo wyglebił, zamek w polarze popsuty i nit odpadł z ochraniaczy. Och losie okrutny…

Sposób trzeci – na zdjęcie. Idziemy, gadamy, nagle Szczypiorek robi pad w przód na obie dłonie. Przez przydrożny strumyk, oczywiście. 

- Co jest – myślę – deskę ćwiczy, czy kręgosłup rozciąga?

Patrzę dokładniej… on półleżąc na trzech punktach podparcia – jedną ręką usiłuje coś sfotografować. Zatrzymuję się przy nim z dwiema dziewczynami i obserwujemy jak sobie radzi. Wytężam wzrok. W szaro-buro-ponurych trawach jest coś żółtego. Pokazuje nam fotkę. Kwiatek. Piękny. Nie wiemy co to jest, może podbiał, bo na mlecz w połowie marca, to przecież szans nie ma. Wysyłam fotkę do Kaśki. Przychodzi natychmiast odpowiedź: żółtolicek wysepkowy. 

– Żartownisia - myślę. 

Dziewczyny też chcą fotkę, ale nie ma jak tam dojść. 

- Dajcie mu telefon, robi dobre zdjęcia – mówię.

No to dają. On znowu – pad w przód, trzy punkty podparcia i robi fotę. Dziewczyny zachwycone dziękują, nawiązuje się rozmowa…

- Szczypiorek wszystkie terminy randek w tym roku ma zajęte. Najbliższy wolny termin w kalendarzu to styczeń 2022. Zapisać Was? 

Hmmmm… Czy to prawda? Sprawdźcie same. 


Tango z wiatrem


Depczemy z Chełmu na Białowodzką Górę na przemian: po asfalcie i po błocie. Wiatr się wzmaga. Zimny. Gwałtowny. Walczy z nami. Popycha. Porywa włosy spod czapki. Tańczy z nami na drodze. I zdecydowanie prowadzi w tym tańcu.

- Jakże to tak? – 75 kg żywej wagi plus plecak to daje konkretny ciężar – myślę o sobie. A wiatrzysko popycha mnie na boki. Bawi się ze mną. Pokazuje swoją siłę. Miota mną po asfalcie.

- Ile w skali Beauforta? – pytam?

- W Beauforta to nie wiem, ale jest 70 km na godzinę, bo przy 100 to mnie przewraca – słyszę odpowiedź Szczypiorka.

- Jejku, jakby Asia była, to musiałbyś ją przywiązać do plecaka – odpowiadam.

- Jest co najmniej 50 km na godzinę – Marek przekrzykuje wiatr.

- Uważajcie przy zdjęciach, wyrywa telefon – wołają dziewczyny.

Byle do lasu, byle do lasu… tam będzie lżej.

Na Białowodzkiej Górze zdjęcia robimy tuż przed zachodem słońca. Strome zejście w błocie i już będzie autobus. Dziewczyny przede mną smutne, bo zgubiły bazie, cały pęk miały przyczepiony do plecaka. No, szkoda.

A faceci obok mnie mają jakiś taki dziwnie rozbiegany wzrok. 

- Co jest? – myślę…

Wiem! Przede mną idą dwie dziewczyny. Zgrabniachy. Jedna ma prawy pośladek ubabrany w błocie, druga – lewy. I to błoto pośladkowe tak kołysze się w rytm kroków. No i rozbiegały się chłopakom oczy…

Jedna wyglebiła na prawy bok, druga na lewy. Sprawiedliwie – śmieję się. 

Już widać parking. I autobus. Jedni myją buty w kałuży, inni w śniegu, a najodważniejsi – w rzece. Przy drodze widzę nasze rozradowane dziewczyny i tubylca, który wręcza im bazie, całe naręcze bazi. One dziękują, on się cieszy. Ale faaaajnie!

Pakujemy się do autobusów, kierowca udaje, że nie widzi ubłoconych butów i spodni. To nie ma znaczenia. 21 km za nami. Cudowny dzień. Przypominam sobie jak przy ognisku Dorota coś wspomniała o Sudetach, to ludziska natychmiast zapisywali siebie i kumpli. 

A ona do Marka – przecież praktycznie już się skończyły miejsca to jak ogłosimy wycieczkę: jedziemy, ale już miejsc nie ma?

Hmmm…. Marek chodzi dopiero po górach od 2010 roku, a ludziska idą za nim wszędzie. Mówi o sobie, że najważniejsze jest to, co ma w sercu i to, co widział.

Ja, jak z nim idę, to tak: cosik nowego się dowiem, czuję się bezpiecznie, wiem, że mnie nie zostawi, wiem, że poznam nowych fajnych ludzi i wiem, że nie będzie mówił: ja, mnie, mój, moje. U niego dominuje drugi człowiek: Ty. I dlatego za nim warto pójść.

Lejdi Masakra





Udostępnij:

GSBW, etap-18: Modyń, Zbludzkie Wierchy

Ryś gdzieś zabłądził, ale rysiowe tropy wciąż są przed nami. Nie jeden ryś żyje w tych lasach, szczególnie tych najbardziej zacisznych w Beskidzie Wyspowym. Szlaki, które dzisiaj przemierzymy zaliczane są do najbardziej ustronnych i dzikich w Beskidzie Wyspowym. O wiele rzadziej napotkać można tutaj innego turystę, niż na innych beskidzkich wyspach. Dokąd nas dzisiaj zaprowadzą tropy Rysia?
Udostępnij:

Serce na debecie czyli: muszę w góry!

Gdzie? Zębolowa. Z kim? Z Szalami

Piątek: Opalam się na balkonie. Słońce pieści zmysły. A tu nagle… sms:

- Weźcie peleryny jutro!

To Kaśka.

- Cholera. Deszcz będzie – myślę.

Drugi sms: - W prognozie do 11.00 śnieg, a potem deszcz na 70 procent.

- No, jakże to tak? – patrzę w czyste, błękitne niebo…

Sobota: Szaro, wilgotno, ponuro. Deszcz wisi w powietrzu. Ludzi tłum na miejscu zbiórki. I mimo szarości poranka uśmiech goni uśmiech. Nadjeżdżają autobusy. Ulka tradycyjnie zajmuje przód autokaru, my z Asią – tył. Tam siedzi fanklub Szczypiorka, zwanego Piniążkiem.

Pierwszy zwiadowca – pułkownik Kwiatkowski

Ruszamy. I jak zawsze: karteczki z opisem szlaku, przypomnienie o maseczkach, o telefonie kontaktowym, o godzinie odjazdu autokaru. I objaśnienie trasy. Koduję w głowie: czarnym z Tokarni, potem żółtym. Marek mówi:

- Na szpicy idzie Łukasz. Ma farbę pomarańczową, ekologiczną, która się utylizuje. Będzie znaczył strzałki, bo część trasy wiedzie poza szlakami i właściwą ścieżkę można przegapić.

Który to Łukasz? – myślę. Olśnienie – młody, fajny, zazwyczaj w czarnej kurtce, miłośnik i znawca kwiatów, dlatego nazywany pułkownikiem Kwiatkowskim. No to pułkowniku Kwiatkowski – prowadź!

Wszystko przez niepełnosprawnego anioła

Marek swoimi opowieściami zaprasza do wędrówki w przeszłość. Słucham grzecznie. Tłumaczy, że celem naszej wyprawy jest przejście Gościńcem  Cesarskim, czyli protoplastą obecnej Zakopianki. Na mapach trakt jest nieoznakowany, ma ponad 200 lat. Ciekawostką jest to, że do jego budowy, do noszenia kamienia, sprowadzano osiołki z Włoch, z Sardynii.

Kto wyrzeźbił Kalwarię? Józef Wrona. Kim był? Kościelnym w Tokarni. Co wspólnego ma Tokarnia z Kalwarią? Marek wyjaśnia: w kościele w Tokarni był drewniany anioł bez jednego skrzydła. Józef Wrona zlitował się nad niepełnosprawnym aniołkiem i dorobił mu skrzydło. Zaskoczony proboszcz w zamian za to sprezentował mu dłutka. I Józef zaczął dłubać w drewnie lipowym. I tak ujarzmił zbocza Urbaniej Góry, pokrył je rzeźbami drewnianymi, a z czasem zastąpił je – kamiennymi. Miejsce to przyciąga pielgrzymów i turystów.

Hmm… a gdyby aniołek z Tokarni miał oba skrzydła? Kto wtedy zainspirowałby Józefa do rzeźbienia?

Droga refleksji


O 8.45 z Tokarni wyruszamy na szlak. Wspinamy się na Urbanią Górę, co rusz przystajemy przy stacjach drogi krzyżowej, zachwycamy się rzeźbami umieszczonymi w naturalnych grotach, kamienną kaplicą. Droga pod górę to droga refleksji. Najpierw kładka z brakującą deską i Anioł Stróż prowadzący dziecko za rękę. Na kładce napis: „Pamiętaj o Bogu zawsze i wszędzie”.

fot. Kasia Nowaczyńska.

Potem na kamiennej kaplicy: „Błogosławieni, którzy cierpią dla sprawiedliwości”. W środku: „Wolność krzyżami się mierzy”. Dalej staw, na nim łódź, w niej rzeźba Pana Jezusa, który przekazuje Piotrowi klucze. Na łodzi: „Piotrze paś owieczki moje”.

To prawda, że Józef Wrona ujarzmił górę, a ludzi skłonił do refleksji.

Bogini wiatru

Szczyt już widać. Wzmaga się wiatr. Idę z Jadzią. Opowiada o Andrzeju i Heniu z Warszawy – że ich podziwia. Fakt: ich droga w góry jest nieco dłuższa niż nasza.

- Jak ktoś coś kocha, to ustawia to jako jeden z priorytetów. Koło Warszawy nie ma gór, płasko okrutnie, żyją jak na stolnicy – myślę.

Dogania nas Ula z Jaśką. Ula co rusz zatrzymuje się urzeczona niespotykanymi kształtami drzew. Umie dostrzec piękno w codzienności i utrwalić to na zdjęciach.

Na szczycie Urbaniej Góry ustawiamy się do fotki. Ula, Jaśka, Jadwiga, Asia, Kaśka.

Za nimi kolejka.

- Szybko, bo okrutnie wieje – ktoś ponagla.

- Pieronem – krzyczę – bo majtki spod spodni wyrywa.

Trudno rozkoszować się panoramą Tokarni, bo wiatr szarpie kurtką, dotyka zimnem, wygania ze szczytu. Trudno walczyć z wiatrem o łyk herbaty, więc nie robimy tu przerwy. Trzeba schodzić. Rzucam okiem na Asię, która na moment przysiadła na ławeczce – wiatr bawi się jej włosami, rozrzucając je przekornie na wszystkie strony świata.

- Bogini wiatru! – mówię parząc na nią, drobniutką, uśmiechniętą, delikatną, ale niepoddającą się szarpiącym podmuchom.

- Anemoi – potwierdza Kaśka.

No to wywiało nas ze szczytu. Idziemy.

O tym, jak Szczypiorek uratował wędrowne dusze

W lesie przyjemniej. Tu nie wieje. Tu cieplej. Marzy się nam herbatka. Marzy się przerwa. Ale wszyscy idą, to i my. Za innymi. Na wzniesieniu w oddali widać kolorowe nieruchome postacie. To nasi. Super. Będzie przerwa. Przyspieszamy.

- Przerwa na sikanie czy na jedzenie? – pytam.

- Ani na sikanie, ani na jedzenie. Nie wiemy gdzie iść – ktoś odpowiada.

I rzeczywiście kilkanaście osób patrzy na siebie. Doszliśmy do ścieżki, która rozwidla się w prawo i w lewo.

- A strzałka? – pytam pamiętając o pomarańczowej farbie.

- Strzałki na podłodze nie ma – słyszę odpowiedź.

Patrzę pod nogi: noo, nie ma.

- A Marek? Janek? Ula? – pytam, bo Ula ma walkie-talkie i może nawiązać kontakt z

Markiem.

- Nie ma ich tu.

Przypominam sobie słowa piosenki, którą śpiewał w Sudetach Leszek Gilewski: „poszli dobrym szlakiem, ale w złym kierunku…”

- Trzeba znaleźć faceta, żeby sprawdził mapę i powiedział gdzie iść. Zawsze będzie na kogo zwalić, jakby co… – mówię.

Patrzę po ludziach, mój wzrok pada na Szczypiorka, który już śledzi trasę w komórce.

- Szczypiorek prowadź. Ktoś musi – proponuję.

- Co mówi mapa? – słychać pytanie.

- W prawo. Do czarnego musimy dość – mówi Szczypiorek i skręca w prawo.

To my za nim. Wszyscy. Bez zbędnych dyskusji. Wędrujemy ścieżyną przez las. Po chwili wraca zasięg. Telefony działają. Słychać z komórki czyjś głos:

- Tak, tak. Dobrze idziecie.

Za chwilę widzimy na drzewie czarny szlak. Czyli ok.

Łabędzie, ale brodzące

Droga przez las jest szeroka. Czy widać wiosnę? Nie. Raczej jesień. Zwiędłe mokre trawska, zwieszające się na drogę, do nich przyklejone kupy mokrych liści. Po obu stronach drogi las – szary, bury, smutny. Goły. A pod nogami błoto.

- Chlap - blap, chlap - blap – słychać przy każdym kroku.

Błoto osacza buty, przykleja się do podeszw, przelewa się przez sznurówki i bryzga na ochraniacze.

Słychać jak mlaszcze: - Chlap - blap.

- Kto najbardziej ubabrany? – patrzymy po sobie. Która zostanie miss błota?

Kaśka pokazuje ludzi przed nami w białych kurtkach:

- Patrz na nich – mówi – łabędzie…

- Ale brodzące – dodaje po chwili.

- Ja się nie czuję jak łabędź – mówię wyciągając buta z błota.

- Raczej jak moczarka kanadyjska – śmieje się Kaśka.

Co to jest wegański kij?

Im bardziej w las, tym mniejsze błoto. To i dobrze. Robimy przerwę. Z szarości drzew ukonkretnia się wysoki facet - niebieska kurtka, niebieska czapeczka. Podpiera się ogromniastym kijem. Patrzymy dokładniej – to Zbyszek, zwany Kapitanem. Artystyczna dusza indywidualnie postrzegająca rzeczywistość.

- Popatrzcie, to jest kij ekologiczny, dwuzadaniowy, potem go zastrugam i usmażę kiełbasę – mówi prostując kij sięgający mu ponad ramię.

- Taaak. To wegański, naturalny. Żadne plastikowe śmieci – przytakuje Kaśka.

Pomaszerowaliśmy dalej.

Fatamorgana


Zaczyna padać śnieg. Mokry. Przykleja się do kurtki. Błoto się skończyło, pod butami zaczyna się robić biało.

- Czujecie? Dym z ogniska. To na pewno dym z ogniska – ktoś woła z przodu.

Czuję. Tak, to jakby palące się drwa. Widzę w myślach języki ognia liżące mokre drewno, słyszę trzask, czuję dym. Potwierdzam:

- Czuję ognisko, ale… za wcześnie na szczyt. Niemożliwe żeby była to już Zębolowa.

- Jak pachnie! To już blisko – mówi ktoś za mną.

- Nooo, pachnie – dodaje następny.

Idziemy i idziemy. Coraz więcej śniegu. Coraz bielej wokoło. Coraz ciężej się idzie. A szczytu jak nie było, tak nie ma.

- Kaaaśka… gdzie to ognisko? Przecież było czuć. Czy to fatamorgana? – pytam nieśmiało.

- Taaak. Fatamorgana – odpowiada patrząc z politowaniem.

Brniemy przez śnieg pilnując czarnego szlaku.

Widać już ogniska blask

W oczy uderza pomarańcz. Napis na śniegu krzyczy: Szczyt! I strzałka w prawo. Pułkownik Kwiatkowski jest rewelacyjny.

To deptamy w prawo, czyli prawie pionowo do góry. Tak nas prowadzi strzałka. Krok za krokiem, stopa za stopą, po śladach w śniegu, by nie wpaść do dziury. Na szczycie już nasi. I zdjęcia. I śmiech. Potem w dół. Po śniegu. I znowu pomarańcz rozrywa biel. Wielki napis na śniegu: Trasa. Obok strzałka w lewo. To idziemy posłusznie. Jak gąski. Kolejno. Coraz mniej śniegu, coraz więcej liści. Z czasem szarość dominuje, powoli zastępując biel. Wychodzimy z lasu. Widać już ogniska blask. A jednak. I czuć dym. Nasi. Jedni smażą kiełbasy, inni siedzą na pieńkach i jedzą, pozostali patrzą na panoramę. Przed nami Krzeczów. W tle Zakopianka – następczyni dawnego Gościńca Cesarskiego.

Odpoczywamy, wszak przyszliśmy przed czasem. Dorota gratuluje 10-letniej Kasi, tuli ją do serca. Ktoś mówi:

- Jakie to dziecko jest inne, nie siedzi z nosem w komórce, ma radość życia w sobie i tą radością zaraża innych.

I uwaga ewenement: Dorota pierwszy raz ubrała czapkę. Dopiero teraz.

- I czegóż to było bać się czapki, przecie jej ładnie – dziwię się.

Cesarskim traktem dochodzimy do autobusu. Przyroda bawi się z nami: na przemian jest trawa, błoto, śnieg. Jedni mówią o zmęczeniu, drudzy, że za krótko i nie chcą wracać. Inni, że za tydzień znowu muszą w góry.

Jak masz dość codzienności, jak potrzebujesz wolności, jak całe serce rozdałeś ludziom, czyli jedziesz przez życie z sercem na debecie – to musisz w góry!

Góry dla każdego są czym innym - ucieczką, próbą, wyzwaniem, drogą, resetem mózgu, wytchnieniem. Czym są góry dla mnie? Uzupełnieniem debetu w sercu. A dla Ciebie?

Lejdi Masakra


Udostępnij:

Urbania Góra, Zębolowa

Stoi jakby w cieniu Beskidu Wyspowego, cicha, bezludna, pomimo, że dotyka ruchliwej Zakopianki. Mało kto zwraca na nią uwagę, mało kto ją odwiedza. Skryta lasem i szczyptą tajemnicy. Niegdyś pociągała tajemniczymi znakami wyrytymi na kamieniach, które mieli pozostawić poszukiwacze skarbów w XVII, bądź XVIII wieku. Dzisiaj o nich trochę zapomniano. Zresztą trudno już je odnaleźć. Co prawda w całkiem nowych przewodnikach można znaleźć wzmianki o nich, sugerujące, że istnieją jeszcze, ale bez potwierdzenia dokumentującego ten fakt. Góra już nie wodzi jak kiedyś tajemniczymi znakami wykutymi na kamieniach krzyżami, literami i cyframi, gwiazdami, czy innymi tajemniczymi figurami. Ich znaczenie przestało nurtować przybyszów, gdy zbadał je geograf Stanisław Leszczycki, rozwiązując ich zagadkę. Jego badania dały odpowiedź, że to nie są wskazówki do skarbów, lecz zwyczajne znaki graniczne wsi, czy też granic lasów chłopskich i pańskich, zaś wyryte na nich krzyżyki miały za zadanie odpędzanie złych mocy, tak jak krzyże powszechnie stawiane przy drogach do wsi.
Udostępnij:

Jasień, Kutrzyca, Krzystonów, Mogielica

Korona Beskidu Wyspowego przyciąga turystów. Pasmo to jednak nie potrzebuje żadnych wabików i rekomendacji. O każdej porze roku stanowi atrakcyjny cel dla górskich wędrówek. To kraina malowniczych wysp wyniosłych ponad doliny rzek, doliny nierzadko wypełnione morzem chmur w wyniku zjawiska inwersji temperatur. Dzisiaj nad tą krainą wiszą ciężkie, śnieżne chmury, jakich dawno nie widzieliśmy zimową porą. Miał być dzisiaj duży mróz niesiony północno-zachodnim wiatrem, lecz zapowiadane wiatry coś powstrzymuje w tutejszej śnieżnej okolicy.
Udostępnij:

No i co z tego, że mróz?

Mogielica w zimowej odsłonie

Sobota. Godz. 5.30. Zegarek się drze. Pobudka. Patrzę na termometr za oknem. 13 stopni mrozu. Hmm… zapowiada się ciekawie. Dźwięk smsa. To od Ewci. Czytam: „Ubierz coś pod spodnie górskie, bo odczuwalna ma być minus 19.” No to ubieram. W głowie kołacze mi się wczorajsze pytanie znajomych: 

- Ty się nie boisz iść w góry na taki mróz? 

- Ano nie boję. Bo Szalami jest bezpiecznie. Poza tym nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór. No i co z tego, że mróz – myślę przekornie.

Gramolimy się z samochodu na miejscu zbiórki. Fajny widok - pusty zaśnieżony Kraków, a tu ludzie z plecakami i kijkami, omotani szalikami do połowy głowy patrzą na nadjeżdżający autobus z radością w oczach. Mamy już zajęte miejsca. Dziwne czasy. Dwa autobusy, a w każdym połowa ludzi. Wszyscy siedzą osobno. I w maseczkach. Reżim sanitarny i nakaz Doroty. Oj, jej to nikt nie odważyłby się sprzeciwić. I kolejny nakaz: „Proszę o wysłanie smsów z nazwiskiem. W razie, gdyby okazało się, że ktoś na pokładzie miał covid to będziemy informować, czyli dzwonić do wszystkich. Chodzi o bezpieczeństwo.” Hmm… podoba mi się to. Sensownie i profesjonalnie. 

Ruszamy. Dostajemy karteczki z rozpiską trasy, kolorem szlaków i czasem przejścia. My jedziemy w autobusie Marka. Biegnie więc jego opowieść o Beskidzie Wyspowym. Kim był Łopień? Dlaczego Mogielicę nazywali wiedźmą? Jak zmarli Śnieżniczka i Ćwilin? Fakty i legendy kodują nam się w głowach, wzmagają ciekawość, zapraszają… 


Luudzie, jak pięknie! czyli fotograficzny szał ciał


Chwilkę po 9.00 wysypujemy się z autokarów we wsi Wilczyce, przy zielonym szlaku.  Ruszamy w trasę. Łukasz i Waldek przecierają szlak idąc na szpicy. Kolejno, jak gąski w szeregu, brniemy w śniegu za nimi. Po śladach łatwiej. Sypie, wieje, zacina śniegiem w twarz. Jest biało. Wszędzie. Drzewa uginają się pod białym puchem. Zniknęła zieleń choinek. Nawet niebo jest białe. Tylko biel wokoło. I cudownie na tej bieli odcinają się kolorowe plecaki – czerwone, zielone, niebieskie, żółte aż po granicę horyzontu. Rozsuwamy się w przestrzeni. Każdy ma swoje tempo i swoje sposoby na pokonywanie trasy. Walczymy dzielnie z wiatrem na odkrytej łące. Krok za krokiem. Byle do lasu. Tam cieplej. Tu zaś piękniej. Oczy łakną przestrzeni, natury, dzikości. 

Co moment słychać: - Luudzie, jak pięknie! – Coś cudownego! – Bajkowo! 

Zatrzymujemy się na robienie zdjęć. Nikt nie protestuje, że tamujemy ruch, że wstrzymujemy grupę. Ścieżka w śniegu jest jedna, na szerokość stóp. Fajnie, że mamy czas i na zdjęcia, i na podziwianie natury. To nie wyścig, to – przyjemność. Fotografujemy z prawej, z lewej, z tyłu, z boku. Wszędzie pięknie. Nikogo nie trzeba prosić o zrobienie zdjęcia. Słychać: - Zrobię Ci fotkę, daj! – Uśmiech! – Teraz Ty mnie! – Patrz, tu świetne ujęcie!

Nie wszyscy się znamy, ale na szlaku to tak, jakby nasze dusze się znały. Rozumiemy się bez słów. Wszak ludzie gór mają podobne priorytety. 

Las – polana – las – polana – tak można by opisać kolejne godziny. Ale tak naprawdę las – to choinki zniewolone czapami śniegu, drzewa pochylone w pokorze pod ciężarem i ogromem białego puchu, niesamowite kształty zrobione ręką natury z zagadką dla przechodzącego – zgadnij kim pod śniegiem jestem: korzeniem? przewróconym drzewem? kamieniem? A polana – nieskończoność w bieli, samotność zlodowaciałego drzewa, szaro-białe kształty na horyzoncie. Zmysły karmią się tą bajkową rzeczywistością. Na zapas. Na cały tydzień. Aż do następnej wycieczki. Nieważne, że ręka zamarza na aparacie, a obiektyw zaparował. To trzeba utrwalić. Wszyscy to rozumieją. I utrwalamy. I dalej przed siebie. Znowu pod górę. Do szczytu już blisko. 


Żeńska wersja Yeti czyli Królowa Gór nadchodzi

Z lasu wyłania się kobieta omotana w chustę i przysypana śniegiem. Jak żeńskie Yeti powoli wychodzi zza drzew. Spod chusty widać zamarznięte włosy i chochliki radości w oczach. Łaaaał! To Dorota. No tak. Królowa Gór. Jak mogłam nie poznać? Ale… skoro Dorota, która zamyka, nas dogoniła, to jesteśmy… w czarnej dupie. Trzeba przyspieszyć.

Na pierwszym, wymagającym forsowniejszego podejścia szczycie, stoi tabliczka Polana Łąki. Wiatr atakuje. A mróz szczypie w dłonie mimo rękawiczek, gryzie w twarz mimo maski i unieruchamia włosy wyrwane wiatrem spod czapki. Uciekamy do lasu. 


Kim jest Kasia?

Kasia jest ponad tym. Ponad zimnem. Ponad mrozem. Ponad zmęczeniem. Wykorzystuje każdą chwilę. Pozuje do zdjęć, wskakuje do śniegu, tarza się, przewraca. Robi orzełka. Sypie puchem w niebo, na babcię, na nas. Jej śmiech dźwięczy w lesie, zadziwia, rozluźnia. To nic, że włosy zamarznięte, że buzia czerwona od mrozu, że śnieg przymarzł do szalika i szyi. Nic to. Liczy się chwila. Kim jest Kasia? – najmłodszą uczestniczką wycieczki. Ma 10 lat. Na pytanie: 

- Zmęczona jesteś Kasiu? 

Odpowiada: - Eee, troszeczkę - i wskakuje do śniegu, tarza się w zaspach, nurkuje w zimnym puchu.


Z Warszawy do Krakowa i w góry

Kolejny szczyt to Jasień. Przechodzimy obok kapliczki, gdzie z uchylonych drzwiczek patrzy na przechodniów zamarznięta Matka Boska Częstochowska. Sztuczne kwiatki swą czerwienią wyzywająco kłócą się z bielą dookoła. No to dalej. Na kolejny szczyt. Tam będzie przerwa. Tam będzie można napić się herbaty. Tam będzie można zmienić rękawiczki. 

Idę przed Markiem. Na Polanie Skalne zatrzymuje mnie i pokazuje szałas, opowiada, że wybudowany po wojnie, że nazywany bacówką. 

Podziwiam go i myślę: 

- Jak on przy takiej pogodzie ma siłę jeszcze opowiadać, skoro ja nie mogę nawet odwrócić głowy, bo zamarznięte włosy usztywniły kark.

Za mną opatuleni na maksa brną w śniegu Heniek i Andrzej. Są z Warszawy. Przyjechali specjalnie po to, by pójść z nami w góry. Zresztą nie pierwszy raz. Szacun wielki. 

Andrzej mnie zaskoczył. Kapitalnie robi zdjęcia. Patrzy na  świat przez obiektyw jak ja. I o dziwo - pierwszy raz spotkałam kogoś, kto robi więcej zdjęć niż ja. 

Przed nami Kutrzyca. Zimno okrutne. Ludzie mają problem ze zrobieniem zdjęcia. Bo po pierwsze trzeba zdjąć rękawiczki. Ile trwa zrobienie zdjęcia? Pięć sekund? I uwierzcie, pięć sekund bez rękawiczek to ból na takim mrozie. Po drugie – aparaty pozamarzały. Jednemu się nie włącza, drugiemu - nie klika, trzeciemu – nie łapie ostrości. Mój – robi zdjęcia prześwietlone. Ale wcześniej patrzę po zmarzniętych ludziach, kogo by tu poprosić o poświęcenie się i fotkę, bo selfi się nie sprawdza, bo jest odbicie lustrzane napisu. Stanisław mówi sam: - Dawaj! Zrobię! 


Najpiękniejszy z zapachów

Myślę o herbacie. Przecież mam gorącą w termosie. Ale trzeba by się zatrzymać i ściągnąć plecak. To trudne. Tu. W tym momencie. Na tej przestrzeni.

Dorota fachowo doradza: 

- Nie tutaj. Nie ma przerwy na szczycie. Jest wiatr. Trzeba schować się do lasu. Tam ja też napiję się herbaty. Nie tu!

Przyznaję rację. I myślę, że mózg mi chyba pracuje na zwolnionych obrotach, skoro na to nie wpadłam. Idziemy do lasu. Przerwa. Wrzątek parzy usta. Jest to przyjemne. Ciepło rozchodzi się po ciele. Siły wracają. Idziemy. Nagle telefon tłucze się w kieszeni, dźwięk rozrywa ciszę. 

- Macie skręcić w prawo w miejscu, gdzie zobaczycie dużo strzałek. To przed Mogielicą. Macie odbić na Polanę Wały. Tam jest zadaszenie. Tam już palimy ognisko.

To Kaśka. Przekazuję info Markowi. 

- Jeeejku, one już smażą kiełbasy, a my… - myślę.

Marek idzie z nami. Czas jakby się zawiesił. Tylko skupienie na tym, by dobrze postawić stopę. Nie wpaść w dziurę i nie śliznąć się. Liczy się teraźniejszość. Umysł nie przyjmuje nic poza kontrolą kroków. 

Marek pokazuje gdzie skręcić. Po chwili czujemy zapach ogniska i pieczonej kiełbasy. Najpiękniejszy z zapachów. Wchodzi w nozdrza, a umysł podpowiada wizje: palące się drwa, kiełbasa na patyku, wrząca herbata, grzejące się ręce. Idziemy za zapachem. Coraz intensywniejszy, a więc blisko. Już słychać głosy. A więc nasi. Roześmiana Kaśka wyciąga do mnie kiełbasę nabitą na kiju, a na plecaku kładzie talerzyk z widelcem i nożem. Luksus. Wizje się sprawdziły – i rozżarzone drwa są, i kiełbasa na kiju jest, i herbata. Nie mam siły stać i smażyć w dymie to wkładam w środek ognia. Zjadam błyskawicznie. 


Widzę szczyt. Ale swój

Idę wcześniej na szlak, bo na zejście potrzebuję więcej czasu. Mija mnie Nina i Grześ, Ewcia z wnuczką Kasią. Podziwiam 10-letnią Kasię nieustająco. I goni nas zapach pieczonej kiełbasy… 

Widać oznaczenie na drzewie: Mogielica 2 godziny. Kaśka mówi: 

- W tym śniegu to będzie ze trzy. 

Po czym rusza z impetem do przodu razem z Asią. Jak Ruscy na Berlin. W sekundach znikają za drzewami.

- Jejku, jeszcze trzy godziny – myślę. Nie jest to motywująca myśl. Ale… trzeba iść. Nie ma wyjścia. No to idziemy. Czas się dłuży i wydłużają się odstępy między piechurami. Byle być w zasięgu wzroku. Fajne jest to, że co jakiś czas osoba przede mną odwraca się i patrzy, czy jestem. Ja robię to samo. 

Coraz częściej patrzymy na zegarek. Coraz częściej słychać pytania: - Daleko jeszcze?

Idę powoli. Sił brakuje. Pod górkę. Zakręt. Znowu pod górkę. Pytam kobiety daleko przed mną: - Widzisz szczyt? 

Odpowiada oparta o drzewo:

- Widzę szczyt. Ale swój. Swoich możliwości.

Na zakręcie jest ogromna strzałka na śniegu ułożona z gałęzi. Fajnie, to znaczy, że tędy trzeba iść. Wyciągam z kieszonki plecaka batonik energetyczny. Wzmocnię się – myślę. Nic z tego – zamarznięty na kość, nie da się zębów wbić. Marek wygrzebuje colę z plecaka. Zamarzła. W butelce miał lód o wyglądzie coli. 


Mamy cię Mogielico

Wyłączam myślenie. Idę. Liczy się teraźniejszość. Jest pięknie wokoło, stwory i rzeźby natury w śniegu zachwycają, ale nie mam już siły, by wyjąć aparat i robić zdjęcia. Im bliżej Mogielicy, tym więcej mija nas narciarzy na biegówkach. Ich mocne - Dzień dobry – odbija się po lesie. Jest i szczyt. I Dorota i Marek. I Kaśka i Asia. I Stanisław. I Henio i Andrzej. Robimy zdjęcia. Szybko, bo zimno. Szybko, bo ręce drętwieją. Szybko, bo trzeba uciekać stąd, by nie zamarznąć. Jeszcze rzut oka na zaśnieżoną wieżę i w dół. I tu zaczyna się stres.

fot. Katarzyna Nowaczyńska

Marek ostrzegał, że będzie ostre zejście do Jurkowa. Ale, że tak ostre to nie przypuszczaliśmy. Jedni przesuwają się powoli trzymając się gałęzi, inni bokiem podpierając na kijkach, niektórzy szaleńczo na jabłku i na tyłku. Byle w dół. Byle bez upadku. Ja mam raczki to ok. Schodzę powoli bokiem. Puszczam szybkobiegaczy naprzód. Za mną kobieta bez raków ślizga się okrutnie. Boi się bardzo. Nie dziwię się jej. Wraca się po nią facet i sprowadza pod rękę. Zachowujemy odległość, by w razie upadku nie pociągnąć kogoś. Jest ciężko. Facet wymyśla dla niej ratunek – idą lasem, dziewiczym śniegiem – tam nie jest wyślizgane. Tam bezpiecznie. 


I zrozum tu kobito faceta

Mijam dwóch piechurów schodzących ostrożnie, ale z poślizgiem. 

- Pomyślcie nad kupnem raczków, jest bezpieczniej – mówię do nich.

- Mamy raczki…, no… w plecaku – odpowiadają.

- To wolicie dźwigać zamiast założyć?

- Eee, nie ma po co…

Dziwne. I zrozum tu kobito faceta. Kompletnie nie rozumiem. Dedukuję: jak wyglebią to ich problem. Ok. Ale jak wyglebią na kogoś albo pociągną kogoś za sobą, to już nie tylko ich problem, ale całej grupy.

Przypominam sobie smsa od Doroty, gdy zapisywałyśmy się na wycieczkę:

Napisała: „Warunek: raczki. Żebyście sobie dup nie porozbijały. Raczki są, miejsce jest.”

Oj, trzeba by ich do Doroty na rozmowę skierować!

Na prostym już, przy końcówce, gdy dochodziliśmy do Jurkowa, Marek podsumował: Dzisiaj cztery szczyty zdobyliśmy, to 10 procent Korony Beskidu Wyspowego. Może warto zbierać…

W autobusie Kasia, dziesięciolatka, mówi: 

- Bardzo bałam się o babcię. Trzy razy wyglebiła.

- Ale plecak mnie amortyzował – dodaje ze śmiechem Ewcia, babcia Kasi.


Zrypani jak hippis po Woodstock

Wracamy do Krakowa. Szczęśliwi. Teraz na spokojnie przeglądamy i wysyłamy zdjęcia.

- Zrypana jak hippis po Woodstock – słychać podsumowanie Kaśki. I po chwili:

- Poprzeczkę se trzeba podnosić.

Marek przez mikrofon mówi, że jest pełen podziwu dla Kasi, najmłodszej uczestniczki wycieczki. My też. 

Dorota zapowiada następny wyjazd. Od razu się zapisujemy. Wszak Ci, którzy zaspali zapisy i dzisiaj byli na rezerwie, nie pojechali. Niech żałują…


Lejdi Masakra


Udostępnij:

Cztery Pogórza Karpackie: Pogórze Strzyżowskie

Przekraczamy Wisłokę. Rzeka ta wyznacza tutaj granicę między Pogórzem Ciężkowickim i Pogórzem Strzyżowskim. A zatem wkraczamy na obszar kolejnego pogórza - Pogórza Stryżowskiego. Zostawiamy za sobą Kołaczyce, miasto lokowane przez Kazimierza Wielkiego w 1339 roku i Nawsie Kołaczyckie, wieś leżącą w malowniczej dolinie pomiędzy wzgórzami. Doliną tą płynie Beździadka. Wypływa ze stoków tutejszej Babiej Góry (387 m n.p.m.) wznoszącej się na południowy wschód od wsi Beździadka. Spływa dalej do wsi Beździedza, do której zmierzamy, aby rozpocząć kolejną wędrówkę przez karpackie pogórza.
Udostępnij:

Życie jest zbyt krótkie, aby je przegapić.

Liczba wyświetleń

Popularne posty (ostatnie 30 dni)

Etykiety

Archiwum bloga

Z nimi w górach bezpieczniej

Zapamiętaj !
NUMER RATUNKOWY
W GÓRACH
601 100 300

Mapę miej zawsze ze sobą

Stali bywalcy

Odbiorcy


Wyrusz z nami na

Główny Szlak Beskidu Wyspowego


ETAP DATA, ODCINEK
1
19.11.2016
[RELACJA]
Szczawa - Jasień - Ostra - Ogorzała - Mszana Dolna
2
7.01.2017
[RELACJA]
Mszana Dolna - Potaczkowa - Rabka-Zdrój
3
18.02.2017
[RELACJA]
Rabka-Zdrój - Luboń Wielki - Przełęcz Glisne
4
18.03.2017
[RELACJA]
Przełęcz Glisne - Szczebel - Kasinka Mała
5
27.05.2017
[RELACJA]
Kasinka Mała - Lubogoszcz - Mszana Dolna
6
4.11.2017
[RELACJA]
Mszana Dolna - Ćwilin - Jurków
7
9.12.2017
[RELACJA]
Jurków - Mogielica - Przełęcz Rydza-Śmigłego
8
20.01.2018
[RELACJA]
Przełęcz Rydza-Śmigłego - Łopień - Dobra
9
10.02.2018
[RELACJA]
Dobra - Śnieżnica - Kasina Wielka - Skrzydlna
10
17.03.2018
[RELACJA]
Skrzydlna - Ciecień - Szczyrzyc
11
10.11.2018
[RELACJA]
Szczyrzyc - Kostrza - Tymbark
12
24.03.2019
[RELACJA]
Tymbark - Kamionna - Żegocina
13
14.07.2019
[RELACJA]
Żegocina - Łopusze - Laskowa
14
22.09.2019
[RELACJA]
Laskowa - Sałasz - Męcina
15
17.11.2019
[RELACJA]
Męcina - Jaworz - Limanowa
16
26.09.2020
[RELACJA]
Limanowa - Łyżka - Pępówka - Łukowica
17
5.12.2020
[RELACJA]
Łukowica - Ostra - Ostra Skrzyż.
18
6.03.2021
[RELACJA]
Ostra Skrzyż. - Modyń - Szczawa

Smaki Karpat

Wołoskimi śladami

Główny Szlak Beskidzki

21-23.10.2016 - wyprawa 1
Zaczynamy gdzie Biesy i Czady,
czyli w legendarnych Bieszczadach

BAZA: Ustrzyki Górne ODCINEK: Wołosate - Brzegi Górne
Relacje:
13-15.01.2017 - Bieszczadzki suplement do GSB
Biała Triada z Biesami i Czadami
BAZA: Ustrzyki Górne
Relacje:
29.04.-2.05.2017 - wyprawa 2
Wielka Majówka w Bieszczadach
BAZA: Rzepedź ODCINEK: Brzegi Górne - Komańcza
Relacje:
16-18.06.2017 - wyprawa 3
Najdziksze ostępy Beskidu Niskiego
BAZA: Rzepedź ODCINEK: Komańcza - Iwonicz-Zdrój
Relacje:
20-22.10.2017 - wyprawa 4
Złota jesień w Beskidzie Niskim
BAZA: Iwonicz ODCINEK: Iwonicz-Zdrój - Kąty
Relacje:
1-5.05.2018 - wyprawa 5
Magurskie opowieści
i pieśń o Łemkowyni

BAZA: Zdynia ODCINEK: Kąty - Mochnaczka Niżna
Relacje:
20-22.07.2018 - wyprawa 6
Ziemia Sądecka
BAZA: Krynica-Zdrój ODCINEK: Mochnaczka Niżna - Krościenko nad Dunajcem
Relacje:
7-9.09.2018 - wyprawa 7
Naprzeciw Tatr
BAZA: Studzionki, Turbacz ODCINEK: Krościenko nad Dunajcem - Rabka-Zdrój
Relacje:
18-20.01.2019 - wyprawa 8
Zimowe drogi do Babiogórskiego Królestwa
BAZA: Jordanów ODCINEK: Rabka-Zdrój - Krowiarki
Relacje:
17-19.05.2019 - wyprawa 9
Wyprawa po wschody i zachody słońca
przez najwyższe partie Beskidów

BAZA: Markowe Szczawiny, Hala Miziowa ODCINEK: Krowiarki - Węgierska Górka
Relacje:
22-24.11.2019 - wyprawa 10
Na śląskiej ziemi kończy się nasza przygoda
BAZA: Równica ODCINEK: Węgierska Górka - Ustroń
Relacje:

GŁÓWNY SZLAK WSCHODNIOBESKIDZKI

termin 1. wyprawy: 6-15 wrzesień 2019
odcinek: Bieszczady Wschodnie czyli...
od Przełęczy Użockiej do Przełęczy Wyszkowskiej


termin 2. wyprawy: wrzesień 2023
odcinek: Gorgany czyli...
od Przełęczy Wyszkowskiej do Przełęczy Tatarskiej


termin 3. wyprawy: wrzesień 2024
odcinek: Czarnohora czyli...
od Przełęczy Tatarskiej do Gór Czywczyńskich

Koszulka Beskidzka

Niepowtarzalna, z nadrukowanym Twoim imieniem na sercu - koszulka „Wyprawa na Główny Szlak Beskidzki”.
Wykonana z poliestrowej tkaniny o wysokim stopniu oddychalności. Nie chłonie wody, ale odprowadza ją na zewnątrz dając wysokie odczucie suchości. Nawet gdy pocisz się ubranie nie klei się do ciała. Wilgoć łatwo odparowuje z niej zachowując jednocześnie komfort cieplny.

Fascynujący świat krasu

25-27 lipca 2014 roku
Trzy dni w Raju... Słowackim Raju
Góry piękne są!
...można je przemierzać w wielkiej ciszy i samotności,
ale jakże piękniejsze stają się, gdy robimy to w tak wspaniałym towarzystwie – dziękujemy Wam
za trzy niezwykłe dni w Słowackim Raju,
pełne serdeczności, ciekawych pogawędek na szlaku
i za tyleż uśmiechu.
24-26 lipca 2015 roku
Powrót do Słowackiego Raju
Powróciliśmy tam, gdzie byliśmy roku zeszłego,
gdzie natura stworzyła coś niebywałego;
gdzie płaskowyże pocięły rokliny,
gdzie Spisza i Gemeru łączą się krainy;
by znów wędrować wąwozami dzikich potoków,
by poczuć na twarzy roszące krople wodospadów!
To czego jeszcze nie widzieliśmy – zobaczyliśmy,
gdy znów w otchłań Słowackiego Raju wkroczyliśmy!


19-21 sierpnia 2016 roku
Słowacki Raj 3
Tam gdzie dotąd nie byliśmy!
Przed nami kolejne trzy dni w raju… Słowackim Raju
W nieznane nam dotąd kaniony ruszymy do boju
Od wschodu i zachodu podążymy do źródeł potoków
rzeźbiących w wapieniach fantazję od wieków.
Na koniec pożegnalny wąwóz zostanie na południu,
Ostatnia droga do przebycia w ostatnim dniu.

           I na całe to krasowe eldorado
spojrzymy ze szczytu Havraniej Skały,
           A może też wtedy zobaczymy
to czego dotąd nasze oczy widziały:
           inne słowackie krasy,
próbujące klasą dorównać pięknu tejże krainy?
           Niech one na razie cierpliwie
czekają na nasze odwiedziny.

7-9 lipca 2017 roku
Słowacki Raj 4
bo przecież trzy razy to za mało!
Ostatniego lata miała to być wyprawa ostatnia,
lecz Raj to kraina pociągająca i w atrakcje dostatnia;
Piękna i unikatowa, w krasowe formy bogata,
a na dodatek zeszłego roku pojawiła się w niej ferrata -
przez dziki Kysel co po czterdziestu latach został otwarty
i nigdy dotąd przez nas jeszcze nie przebyty.
Wspomnień czar ożywi też bez większego trudu
fascynujący i zawsze urzekający kanion Hornadu.
Zaglądnąć też warto do miasta mistrza Pawła, uroczej Lewoczy,
gdzie w starej świątyni świętego Jakuba każdy zobaczy
najwyższy na świecie ołtarz, wyjątkowy, misternie rzeźbiony,
bo majster Paweł jak Wit Stwosz był bardzo uzdolniony.
Na koniec zaś tej wyprawy - wejdziemy na górę Velka Knola
Drogą niedługą, lecz widokową, co z góry zobaczyć Raj pozwala.
Słowacki Raj od ponad stu lat urodą zniewala człowieka
od czasu odkrycia jej przez taternika Martina Rótha urzeka.
Grupa od tygodni w komplecie jest już zwarta i gotowa,
Kaniony, dzikie potoki czekają - kolejna rajska wyprawa.


Cudowna wyprawa z cudownymi ludźmi!
Dziękujemy cudownym ludziom,
z którymi pokonywaliśmy dzikie i ekscytujące szlaki
Słowackiego Raju.
Byliście wspaniałymi kompanami.

Miało być naprawdę po raz ostatni...
Lecz mówicie: jakże to w czas letni
nie jechać znów do Słowackiego Raju -
pozwolić na zlekceważenie obyczaju.
Nawet gdy niemal wszystko już zwiedzone
te dzikie kaniony wciąż są dla nas atrakcyjne.
Powiadacie też, że trzy dni w raju to za krótko!
skoro tak, to czy na cztery nie będzie zbyt malutko?
No cóż, podoba nam się ten kras,
a więc znów do niego ruszać czas.
A co wrzucimy do programu wyjazdu kolejnego?
Może z każdego roku coś jednego?
Niech piąty epizod w swej rozciągłości
stanie się powrotem do przeszłości,
ruszajmy na stare ścieżki, niech emocje na nowo ożyją
gdy znów pojawimy się w Raju z kolejną misją!

15-18 sierpnia 2018 roku
Słowacki Raj 5
Retrospekcja
Suchá Belá - Veľký Sokol -
- Sokolia dolina - Kyseľ (via ferrata)

Koszulka wodniacka

Tatrzańska rodzinka

Wspomnienie


519 km i 18 dni nieustannej wędrówki
przez najwyższe i najpiękniejsze partie polskich Beskidów
– od kropki do kropki –
najdłuższym górskim szlakiem turystycznym w Polsce


Dorota i Marek Szala
Główny Szlak Beskidzki
- od kropki do kropki -

WYRÓŻNIENIE
prezentacji tego pasjonującego przedsięwzięcia na



za dostrzeżenie piękna wokół nas.

Dziękujemy i cieszymy się bardzo,
że nasza wędrówka Głównym Szlakiem Beskidzkim
nie skończyła się na czerwonej kropce w Ustroniu,
ale tak naprawdę doprowadziła nas aż na
Navigator Festival 2013.

Napisz do nas