Wyżej niż Zeus na Olimpie
Sałasz, Jaworz, Chełm, Białowodzka Góra

Człowiek, za którym warto pójść, czyli za Schwarzenegger`em na Jaworz

21 km. Jasna cholera. Dam radę? Marek pisze: „Dasz radę. Trasa bardzo ładna i widokowa. Na przejście dajemy sobie więcej czasu.”
- Więcej czasu. Taaak – ta myśl to koło ratunkowe, którego kurczowo trzyma się mój lęk.
Trzeba odciążyć plecak – planuję.
- Mogę Ci ponieść termos – proponuje Dorota. Baba o serduchu większym niż ona sama -trudno wykorzystywać Pierwszą Damę, więc termos wsadzam Szczypiorkowi do plecaka, oczywiście po uzyskaniu jego zgody.
Ratuuuuunku! gdzie ja jadę?
W czasie, gdy ja ujarzmiam lęk przed długością trasy, Irenka, która dopiero drugi raz jedzie z Szalami, przeżywa horror.
Opowiada:
- Stoję na przystanku. Obok mnie kobietka z plecakiem i kijkami. Czekamy. Nadjeżdża autobus. No to wchodzimy. Rzut okiem w tył autobusu – ludzie w polarach, plecaki, jest ok. Ooo, ale wcześnie przyjechali – myślę. Siadam. Wciskam plecak na kolana. Patrzę w okno jak oddalamy się od zaspanego Krakowa. Ktoś gada przez mikrofon. Słucham leniwie. To nie Marek? To nie Marek! TO NIE MAREK! Jeeezu, gdzie ja jestem? gdzie mnie wiozą? Gdzie jest Marek? Co robić? Wystukuję numer Doroty drżącą ręką. Przepycham się do przodu autokaru, do gościa, który gada przez mikrofon. Podaję mu telefon. Patrzę na kierowcę. Patrzę w okno. Patrzę na drogę. Na szybie leży brązowy skórzany kapelusz z przeczepionymi odznakami górskimi. Wbijam oczy w gościa, który trzyma mój telefon i gada z Dorotą. I cały czas jedziemy. A oni gadają. Oddalamy się w nieznane, a oni gadają. Serce mi wali, w gardle ściska, a oni gadają! Raaaaatunku! Gdzie Szale? Chcę z Wami!
Z telefonu słyszę głos Doroty:
- Wszystko rozumiem, ale żeby kobiety z przystanku porywać?
Zatrzymujemy się. Odbita! Uratowana! Co za ulga. Cóż… pomyliłam autobusy. Wsiadłam do Wędrowców - jechali na Halę Kondratową.
Jak wstać o piątej rano?
No to jedziemy. Słońce w całej okazałości pręży się wysoko już nad horyzontem. Fajny dzień się zapowiada – myślę i uśmiecham się przypominając sobie smsa od córki:
- Jak ty wstaniesz o piątej rano? To koszmar jakiś.
Jak wstanę o piątej rano? Według zaleceń Ewci:
- Do góry uszy, to i dupa się ruszy!
Czas przejazdu krótki: 1,5 godziny. Nie śpimy, słuchamy Marka. Już wiemy dlaczego do Pisarzowej przylgnęła nazwa: Tataro-Szwedy, wiemy skąd się wzięły kupy kamieni na szczytach gór i dlaczego nazwa Sałasz.
Łagodny głos Marka uspokaja:
- Na szpicy idzie Łukasz – pułkownik Kwiatkowski. Marek i Dorota z tyłu, zamykają i niosą apteczkę. W punktach krytycznych proszę pilnować strzałek robionych na trasie farbą ekologiczną. Dzisiaj kolor żółty jak moja koszulka. Każdy ma swoje tempo wędrówki, kto się słabiej czuje zapraszam do mnie.
Królowa Gór nadchodzi
Pisarzowa, godz. 8.25 wyruszamy na szlak. Najpierw po torach kolejowych, potem odbijamy w lewo zgodnie ze strzałką pułkownika Kwiatkowskiego w oczonielubnym żółtym kolorze. Na początku wędrówki pokonujemy błoto na drodze. Nagle mój but natrafia na przeszkodę. Wydłubuję kijkiem z błota coś dziwnego. Odlepiam błoto. To podkowa.
- Huuura! Patrzcie! To na szczęście – stwierdzam i chowam ją do plecaka. Jest trofeum!
Potem małe podejście pod górkę. Zaczyna się śnieg. Po lewej między drzewami widać paśnik dla saren. Siano wystaje spomiędzy szczebli. Wysunięte tak, jakby spłoszona sarna musiała przerwać jedzenie.
- Sarenka by się przydała. Fajne zdjęcie by tu było – mówię na głos.
- Jestem – słyszę za sobą.
Nieruchomieję. Odwracam się powoli totalnie zdziwiona i widzę piękne sarnie oczy patrzące na mnie łagodnie spod okularów. Brązowa grzywka rozwiana wiatrem. I filuterny uśmiech. To Ania. Śmiejemy się obie.
Im wyżej pod górę, tym piękniejsza panorama za plecami. Robimy zdjęcia polując na słońce.
- O, Królowa Gór nadchodzi, proszę o uśmiech – wołam do zbliżającej się Doroty.
A chmury zakrywają słońce. W jednej chwili świat zmienia barwy.
- Sie nie martw, zara wyjdzie – odpowiada Dorota powoli, niedbałym ruchem poprawia włosy, wypina pierś do przodu i patrzy w niebo.
Słońce wychodzi. Jak na żądanie. Śnieg skrzy, brąz na drzewach nabiera blasku, trawa się uśmiecha początkami zieleni, nawet błoto jest inne. Tylko Szczypiorek smutny, bo z czterech jego żon pojechały tylko dwie i mu tęskno.
Tak różni i tak równi
Podchodzimy pod Sałasz. Na kamieniu siedzą najmłodsze uczestniczki wycieczki – dziesięcioletnia Kasia i czternastoletnia Kamila. Roześmiane, szczęśliwe. Marta pełni rolę ich górskiej opiekunki, bo pojechały bez rodziców. Zatrzymuję się przy nich, bo powietrze iskrzy radością. Kasia śmieje się, staje na baczność i mówi: melduję, że przeszliśmy pięć kilometrów. Idziemy więc dalej. Jest tabliczka z napisem Sałasz. To pierwszy szczyt dzisiaj.
I kolejka do zdjęcia: Andrzej, Henio, Marta z Kasią i Kamilką, Grażynka – która pierwszy raz pojechała z Szalami, Szczypiorek, Janusz, Dorota i Marek. Za nimi inni. Wymyślamy pozy i miny.
- Jak mam stać? – pytam.
- Z uśmiechem! – ktoś podpowiada.
No to szczerzymy zęby. Wszyscy. Wybuchamy śmiechem przy każdym ujęciu. Wygłupiamy się jak dzieci. Dorota wymyśla pozy. Jest fajnie. Ale widzę, że Janusz dziwnie patrzy na Dorotę.
- Facet nie narzekaj, są gorsze. Nie wierzysz? To popatrz na mnie! – mówię.
No i posłusznie ustawia się do zdjęcia.
Ruszamy dalej, bo wzmaga się wiatr. Teraz trzeba wyleźć na Jaworz.
- Wiesz, z nami jeżdżą tak różni ludzie – z różnym wykształceniem, różnych zawodów, różnych poglądów, a… tak równi – mówi Dorota.
I to jest piękne. Przypomniałam sobie wyczytane gdzieś zdanie: góry skracają dystans. Dystans w relacjach między ludźmi.
Zaginiony w akcji
Jaworz. Wchodzimy w napis: WITAJ NA SZCZYCIE. Na drzewie wysoko samotna kapliczka, nieopodal mapa ścieżki przyrodniczej Limanowa – Jaworz; obok - oznaczenie trasy rowerowej, zardzewiałe, pozaginane opiera się o drzewo. Nieco poniżej drogowskaz: Jaskinia Hubertówka. Przypominamy sobie opowieść Marka:
- Na Jaworzu jest jaskinia osuwiskowa. Trzeba 200 m zejść ze szlaku, pochylnia ma 13 m i 5 m wysokości przy wyjściu.
No i Szczypiorek gapi się w ten drogowskaz jak zahipnotyzowany. Ogniki w oczach robią mu się coraz większe, wprost proporcjonalnie do czasu jak się gapi. Po chwili stwierdza:
- Idę tam.
No i poszedł. O tym, że jaskinie kocha to wiem – ostatnio z dwiema żonami zdobył między innymi Jaskinię Mylną. Ale tam były raki, kaski, łańcuchy.
A my schodzimy na miejsce ogniskowe. Na pytanie Doroty, gdzie Jędruś zwany Szczypiorkiem, odpowiadam:
- Zaginiony w akcji.
Schwarzenegger. Ale mój
Wszędzie śnieg. Wychodzimy na wzniesienie, a tu z lasu wyłania się Marek, ciągnie za sobą ogromniastą gałąź. Zatrzymujemy się zdziwione. Wyprzedza nas, wlekąc toto, za nim robi się na śniegu ślad – coś w rodzaju chodnika z frędzlami.
- Dorotaaa… co on robi? – pytam.
- Ratrakuje, żeby my mogły przejść.
Rzeczywiście, wygodniej się idzie. Jesteśmy na wzniesieniu, rozglądamy się wokoło, bo widoki cudne. Znowu Marek. Tym razem z konarem - o długości dwóch konkretnych chłopów - na ramieniu. Dziewczyny usuwają się zalęknione na bok, by mógł przejść.
- Co ty? Atlas jesteś? Niebo będziesz podpierał? – pytam.
Rzeczywiście wygląda jak mitologiczny heros. Stoi na środku drogi z konarem gigantem. Pod słońce. Promienie przechodzą przez niego. On - uśmiechnięty, na luzie, jakby bawił się tym ciężarem. Patrzymy zachwycone. Wszystkie. I Dorota mówi:
- Schwarzenegger. Mój Schwarzenegger. Najlepszy facet pod słońcem.
Myśli wracają do rzeczywistości – aha, przecież to na ognisko… Poniżej Jaworza ognisko pochłonęło i konar gigant, i ogromniastą gałąź. Zbyszek zwany Kapitanem był strażnikiem ognia. A potem ze swoją prywatną boginią - Anetką ustawiali się do zdjęcia na tle Jeziora Rożnowskiego. My pochłanialiśmy kiełbasę. Tego dnia miała obłędny smak – przyjemnie słona, pachnąca dymem, gorąca.
- Andrzej, czarną masz kiełbasę. Tydzień będziesz miał zaparcie – mówi Dorota przy ognisku.
Rzeczywiście, zapatrzył się razem z Heniem na panoramę Beskidu Wyspowego i spalił kiełbachę.
- Pierwszy raz w życiu jem kiełbasę z ogniska – zwierza się Irenka.
- Ooo, jaskiniowiec się odnalazł – pokazuje Dorota na Szczypiorka – wchodziłeś do środka?
- Nie zmieściłem się… - odpowiedział.
- To i dobrze – pomyślałam.
Jak poderwać dziewczynę na szlaku?
Sposób pierwszy – na telefon. Dochodzimy do wiaty. Tam Adrianna roześmiana trzyma telefon w ręce.
- Patrzcie! Telefon znalazłam! O tu, na śniegu – mówi, a oczy się jej śmieją, czerwony pompon na czapce podskakuje od śmiechu. Adrianna wygląda cudnie.
Rozglądamy się dookoła, zastanawiamy się co z tym zrobić, aż tu w oddali widać kropkę wychodzącą z lasu. Z sekundy na sekundę powiększa się. Facet. Idzie do nas. Nieco smutny. To Sławek.
- Uwaga dziewczyny, nie oddawajcie za free, musi być wykupne, niech się gość uczy kreatywności – podpowiadam.
- Coś zgubiłeś? – pyta z iskrami w oczach Adrianna.
- Telefon – przyznaje Sławek.
I Adrianna podaje mu zgubę. Śmiech, radość, tłumaczenie co i jak.
- Facet, a znaleźne? Po covidzie to chociaż buziak się jej należy – mówię.
Ech facet… dziewczyna jak marzenie…
Sposób drugi – na termos. Szczypiorek przyznaje się, że niesie trzy termosy.
- A po pierona Ci trzy? Jeden dla siebie, drugi - mój, a trzeci? Na cholerę Ci trzeci? – pytam.
- Trzeci termos to… jakby kolejna żona się trafiła…
Patrzę jak na końcu trasy, za Białowodzką Górą, przepakowuje termosy w plecaku i myślę:
- Hmmm, taszczyć termos 21 km i nic?! Na dodatek same straty ma dzisiaj: złamany kijek, spodnie brudne, bo wyglebił, zamek w polarze popsuty i nit odpadł z ochraniaczy. Och losie okrutny…
Sposób trzeci – na zdjęcie. Idziemy, gadamy, nagle Szczypiorek robi pad w przód na obie dłonie. Przez przydrożny strumyk, oczywiście.
- Co jest – myślę – deskę ćwiczy, czy kręgosłup rozciąga?
Patrzę dokładniej… on półleżąc na trzech punktach podparcia – jedną ręką usiłuje coś sfotografować. Zatrzymuję się przy nim z dwiema dziewczynami i obserwujemy jak sobie radzi. Wytężam wzrok. W szaro-buro-ponurych trawach jest coś żółtego. Pokazuje nam fotkę. Kwiatek. Piękny. Nie wiemy co to jest, może podbiał, bo na mlecz w połowie marca, to przecież szans nie ma. Wysyłam fotkę do Kaśki. Przychodzi natychmiast odpowiedź: żółtolicek wysepkowy.
– Żartownisia - myślę.
Dziewczyny też chcą fotkę, ale nie ma jak tam dojść.
- Dajcie mu telefon, robi dobre zdjęcia – mówię.
No to dają. On znowu – pad w przód, trzy punkty podparcia i robi fotę. Dziewczyny zachwycone dziękują, nawiązuje się rozmowa…
- Szczypiorek wszystkie terminy randek w tym roku ma zajęte. Najbliższy wolny termin w kalendarzu to styczeń 2022. Zapisać Was?
Hmmmm… Czy to prawda? Sprawdźcie same.
Tango z wiatrem
Depczemy z Chełmu na Białowodzką Górę na przemian: po asfalcie i po błocie. Wiatr się wzmaga. Zimny. Gwałtowny. Walczy z nami. Popycha. Porywa włosy spod czapki. Tańczy z nami na drodze. I zdecydowanie prowadzi w tym tańcu.
- Jakże to tak? – 75 kg żywej wagi plus plecak to daje konkretny ciężar – myślę o sobie. A wiatrzysko popycha mnie na boki. Bawi się ze mną. Pokazuje swoją siłę. Miota mną po asfalcie.
- Ile w skali Beauforta? – pytam?
- W Beauforta to nie wiem, ale jest 70 km na godzinę, bo przy 100 to mnie przewraca – słyszę odpowiedź Szczypiorka.
- Jejku, jakby Asia była, to musiałbyś ją przywiązać do plecaka – odpowiadam.
- Jest co najmniej 50 km na godzinę – Marek przekrzykuje wiatr.
- Uważajcie przy zdjęciach, wyrywa telefon – wołają dziewczyny.
Byle do lasu, byle do lasu… tam będzie lżej.
Na Białowodzkiej Górze zdjęcia robimy tuż przed zachodem słońca. Strome zejście w błocie i już będzie autobus. Dziewczyny przede mną smutne, bo zgubiły bazie, cały pęk miały przyczepiony do plecaka. No, szkoda.
A faceci obok mnie mają jakiś taki dziwnie rozbiegany wzrok.
- Co jest? – myślę…
Wiem! Przede mną idą dwie dziewczyny. Zgrabniachy. Jedna ma prawy pośladek ubabrany w błocie, druga – lewy. I to błoto pośladkowe tak kołysze się w rytm kroków. No i rozbiegały się chłopakom oczy…
Jedna wyglebiła na prawy bok, druga na lewy. Sprawiedliwie – śmieję się.
Już widać parking. I autobus. Jedni myją buty w kałuży, inni w śniegu, a najodważniejsi – w rzece. Przy drodze widzę nasze rozradowane dziewczyny i tubylca, który wręcza im bazie, całe naręcze bazi. One dziękują, on się cieszy. Ale faaaajnie!
Pakujemy się do autobusów, kierowca udaje, że nie widzi ubłoconych butów i spodni. To nie ma znaczenia. 21 km za nami. Cudowny dzień. Przypominam sobie jak przy ognisku Dorota coś wspomniała o Sudetach, to ludziska natychmiast zapisywali siebie i kumpli.
A ona do Marka – przecież praktycznie już się skończyły miejsca to jak ogłosimy wycieczkę: jedziemy, ale już miejsc nie ma?
Hmmm…. Marek chodzi dopiero po górach od 2010 roku, a ludziska idą za nim wszędzie. Mówi o sobie, że najważniejsze jest to, co ma w sercu i to, co widział.
Ja, jak z nim idę, to tak: cosik nowego się dowiem, czuję się bezpiecznie, wiem, że mnie nie zostawi, wiem, że poznam nowych fajnych ludzi i wiem, że nie będzie mówił: ja, mnie, mój, moje. U niego dominuje drugi człowiek: Ty. I dlatego za nim warto pójść.
Lejdi Masakra
GSBW, etap-18: Modyń, Zbludzkie Wierchy

Serce na debecie czyli: muszę w góry!

Gdzie? Zębolowa. Z kim? Z Szalami
Piątek: Opalam się na balkonie. Słońce pieści zmysły. A tu nagle… sms:
- Weźcie peleryny jutro!
To Kaśka.
- Cholera. Deszcz będzie – myślę.
Drugi sms: - W prognozie do 11.00 śnieg, a potem deszcz na 70 procent.
- No, jakże to tak? – patrzę w czyste, błękitne niebo…
Sobota: Szaro, wilgotno, ponuro. Deszcz wisi w powietrzu. Ludzi tłum na miejscu zbiórki. I mimo szarości poranka uśmiech goni uśmiech. Nadjeżdżają autobusy. Ulka tradycyjnie zajmuje przód autokaru, my z Asią – tył. Tam siedzi fanklub Szczypiorka, zwanego Piniążkiem.
Pierwszy zwiadowca – pułkownik Kwiatkowski
Ruszamy. I jak zawsze: karteczki z opisem szlaku, przypomnienie o maseczkach, o telefonie kontaktowym, o godzinie odjazdu autokaru. I objaśnienie trasy. Koduję w głowie: czarnym z Tokarni, potem żółtym. Marek mówi:
- Na szpicy idzie Łukasz. Ma farbę pomarańczową, ekologiczną, która się utylizuje. Będzie znaczył strzałki, bo część trasy wiedzie poza szlakami i właściwą ścieżkę można przegapić.
Który to Łukasz? – myślę. Olśnienie – młody, fajny, zazwyczaj w czarnej kurtce, miłośnik i znawca kwiatów, dlatego nazywany pułkownikiem Kwiatkowskim. No to pułkowniku Kwiatkowski – prowadź!
Wszystko przez niepełnosprawnego anioła
Marek swoimi opowieściami zaprasza do wędrówki w przeszłość. Słucham grzecznie. Tłumaczy, że celem naszej wyprawy jest przejście Gościńcem Cesarskim, czyli protoplastą obecnej Zakopianki. Na mapach trakt jest nieoznakowany, ma ponad 200 lat. Ciekawostką jest to, że do jego budowy, do noszenia kamienia, sprowadzano osiołki z Włoch, z Sardynii.
Kto wyrzeźbił Kalwarię? Józef Wrona. Kim był? Kościelnym w Tokarni. Co wspólnego ma Tokarnia z Kalwarią? Marek wyjaśnia: w kościele w Tokarni był drewniany anioł bez jednego skrzydła. Józef Wrona zlitował się nad niepełnosprawnym aniołkiem i dorobił mu skrzydło. Zaskoczony proboszcz w zamian za to sprezentował mu dłutka. I Józef zaczął dłubać w drewnie lipowym. I tak ujarzmił zbocza Urbaniej Góry, pokrył je rzeźbami drewnianymi, a z czasem zastąpił je – kamiennymi. Miejsce to przyciąga pielgrzymów i turystów.
Hmm… a gdyby aniołek z Tokarni miał oba skrzydła? Kto wtedy zainspirowałby Józefa do rzeźbienia?
Droga refleksji
![]() |
fot. Kasia Nowaczyńska. |
To prawda, że Józef Wrona ujarzmił górę, a ludzi skłonił do refleksji.
Bogini wiatru
Szczyt już widać. Wzmaga się wiatr. Idę z Jadzią. Opowiada o Andrzeju i Heniu z Warszawy – że ich podziwia. Fakt: ich droga w góry jest nieco dłuższa niż nasza.
- Jak ktoś coś kocha, to ustawia to jako jeden z priorytetów. Koło Warszawy nie ma gór, płasko okrutnie, żyją jak na stolnicy – myślę.
Dogania nas Ula z Jaśką. Ula co rusz zatrzymuje się urzeczona niespotykanymi kształtami drzew. Umie dostrzec piękno w codzienności i utrwalić to na zdjęciach.
Na szczycie Urbaniej Góry ustawiamy się do fotki. Ula, Jaśka, Jadwiga, Asia, Kaśka.
Za nimi kolejka.
- Szybko, bo okrutnie wieje – ktoś ponagla.
- Pieronem – krzyczę – bo majtki spod spodni wyrywa.
Trudno rozkoszować się panoramą Tokarni, bo wiatr szarpie kurtką, dotyka zimnem, wygania ze szczytu. Trudno walczyć z wiatrem o łyk herbaty, więc nie robimy tu przerwy. Trzeba schodzić. Rzucam okiem na Asię, która na moment przysiadła na ławeczce – wiatr bawi się jej włosami, rozrzucając je przekornie na wszystkie strony świata.
- Bogini wiatru! – mówię parząc na nią, drobniutką, uśmiechniętą, delikatną, ale niepoddającą się szarpiącym podmuchom.
- Anemoi – potwierdza Kaśka.
No to wywiało nas ze szczytu. Idziemy.
O tym, jak Szczypiorek uratował wędrowne dusze
W lesie przyjemniej. Tu nie wieje. Tu cieplej. Marzy się nam herbatka. Marzy się przerwa. Ale wszyscy idą, to i my. Za innymi. Na wzniesieniu w oddali widać kolorowe nieruchome postacie. To nasi. Super. Będzie przerwa. Przyspieszamy.
- Przerwa na sikanie czy na jedzenie? – pytam.
- Ani na sikanie, ani na jedzenie. Nie wiemy gdzie iść – ktoś odpowiada.
I rzeczywiście kilkanaście osób patrzy na siebie. Doszliśmy do ścieżki, która rozwidla się w prawo i w lewo.
- A strzałka? – pytam pamiętając o pomarańczowej farbie.
- Strzałki na podłodze nie ma – słyszę odpowiedź.
Patrzę pod nogi: noo, nie ma.
- A Marek? Janek? Ula? – pytam, bo Ula ma walkie-talkie i może nawiązać kontakt z
Markiem.
- Nie ma ich tu.
Przypominam sobie słowa piosenki, którą śpiewał w Sudetach Leszek Gilewski: „poszli dobrym szlakiem, ale w złym kierunku…”
- Trzeba znaleźć faceta, żeby sprawdził mapę i powiedział gdzie iść. Zawsze będzie na kogo zwalić, jakby co… – mówię.
Patrzę po ludziach, mój wzrok pada na Szczypiorka, który już śledzi trasę w komórce.
- Szczypiorek prowadź. Ktoś musi – proponuję.
- Co mówi mapa? – słychać pytanie.
- W prawo. Do czarnego musimy dość – mówi Szczypiorek i skręca w prawo.
To my za nim. Wszyscy. Bez zbędnych dyskusji. Wędrujemy ścieżyną przez las. Po chwili wraca zasięg. Telefony działają. Słychać z komórki czyjś głos:
- Tak, tak. Dobrze idziecie.
Za chwilę widzimy na drzewie czarny szlak. Czyli ok.
Łabędzie, ale brodzące
Droga przez las jest szeroka. Czy widać wiosnę? Nie. Raczej jesień. Zwiędłe mokre trawska, zwieszające się na drogę, do nich przyklejone kupy mokrych liści. Po obu stronach drogi las – szary, bury, smutny. Goły. A pod nogami błoto.
- Chlap - blap, chlap - blap – słychać przy każdym kroku.
Błoto osacza buty, przykleja się do podeszw, przelewa się przez sznurówki i bryzga na ochraniacze.
Słychać jak mlaszcze: - Chlap - blap.
- Kto najbardziej ubabrany? – patrzymy po sobie. Która zostanie miss błota?
Kaśka pokazuje ludzi przed nami w białych kurtkach:
- Patrz na nich – mówi – łabędzie…
- Ale brodzące – dodaje po chwili.
- Ja się nie czuję jak łabędź – mówię wyciągając buta z błota.
- Raczej jak moczarka kanadyjska – śmieje się Kaśka.
Co to jest wegański kij?
Im bardziej w las, tym mniejsze błoto. To i dobrze. Robimy przerwę. Z szarości drzew ukonkretnia się wysoki facet - niebieska kurtka, niebieska czapeczka. Podpiera się ogromniastym kijem. Patrzymy dokładniej – to Zbyszek, zwany Kapitanem. Artystyczna dusza indywidualnie postrzegająca rzeczywistość.
- Popatrzcie, to jest kij ekologiczny, dwuzadaniowy, potem go zastrugam i usmażę kiełbasę – mówi prostując kij sięgający mu ponad ramię.
- Taaak. To wegański, naturalny. Żadne plastikowe śmieci – przytakuje Kaśka.
Pomaszerowaliśmy dalej.
Fatamorgana
Zaczyna padać śnieg. Mokry. Przykleja się do kurtki. Błoto się skończyło, pod butami zaczyna się robić biało.
- Czujecie? Dym z ogniska. To na pewno dym z ogniska – ktoś woła z przodu.
Czuję. Tak, to jakby palące się drwa. Widzę w myślach języki ognia liżące mokre drewno, słyszę trzask, czuję dym. Potwierdzam:
- Czuję ognisko, ale… za wcześnie na szczyt. Niemożliwe żeby była to już Zębolowa.
- Jak pachnie! To już blisko – mówi ktoś za mną.
- Nooo, pachnie – dodaje następny.
Idziemy i idziemy. Coraz więcej śniegu. Coraz bielej wokoło. Coraz ciężej się idzie. A szczytu jak nie było, tak nie ma.
- Kaaaśka… gdzie to ognisko? Przecież było czuć. Czy to fatamorgana? – pytam nieśmiało.
- Taaak. Fatamorgana – odpowiada patrząc z politowaniem.
Brniemy przez śnieg pilnując czarnego szlaku.
Widać już ogniska blask
W oczy uderza pomarańcz. Napis na śniegu krzyczy: Szczyt! I strzałka w prawo. Pułkownik Kwiatkowski jest rewelacyjny.
To deptamy w prawo, czyli prawie pionowo do góry. Tak nas prowadzi strzałka. Krok za krokiem, stopa za stopą, po śladach w śniegu, by nie wpaść do dziury. Na szczycie już nasi. I zdjęcia. I śmiech. Potem w dół. Po śniegu. I znowu pomarańcz rozrywa biel. Wielki napis na śniegu: Trasa. Obok strzałka w lewo. To idziemy posłusznie. Jak gąski. Kolejno. Coraz mniej śniegu, coraz więcej liści. Z czasem szarość dominuje, powoli zastępując biel. Wychodzimy z lasu. Widać już ogniska blask. A jednak. I czuć dym. Nasi. Jedni smażą kiełbasy, inni siedzą na pieńkach i jedzą, pozostali patrzą na panoramę. Przed nami Krzeczów. W tle Zakopianka – następczyni dawnego Gościńca Cesarskiego.
Odpoczywamy, wszak przyszliśmy przed czasem. Dorota gratuluje 10-letniej Kasi, tuli ją do serca. Ktoś mówi:
- Jakie to dziecko jest inne, nie siedzi z nosem w komórce, ma radość życia w sobie i tą radością zaraża innych.
I uwaga ewenement: Dorota pierwszy raz ubrała czapkę. Dopiero teraz.
- I czegóż to było bać się czapki, przecie jej ładnie – dziwię się.
Cesarskim traktem dochodzimy do autobusu. Przyroda bawi się z nami: na przemian jest trawa, błoto, śnieg. Jedni mówią o zmęczeniu, drudzy, że za krótko i nie chcą wracać. Inni, że za tydzień znowu muszą w góry.
Jak masz dość codzienności, jak potrzebujesz wolności, jak całe serce rozdałeś ludziom, czyli jedziesz przez życie z sercem na debecie – to musisz w góry!
Góry dla każdego są czym innym - ucieczką, próbą, wyzwaniem, drogą, resetem mózgu, wytchnieniem. Czym są góry dla mnie? Uzupełnieniem debetu w sercu. A dla Ciebie?
Lejdi Masakra
Urbania Góra, Zębolowa

Jasień, Kutrzyca, Krzystonów, Mogielica

No i co z tego, że mróz?
Mogielica w zimowej odsłonie
Sobota. Godz. 5.30. Zegarek się drze. Pobudka. Patrzę na termometr za oknem. 13 stopni mrozu. Hmm… zapowiada się ciekawie. Dźwięk smsa. To od Ewci. Czytam: „Ubierz coś pod spodnie górskie, bo odczuwalna ma być minus 19.” No to ubieram. W głowie kołacze mi się wczorajsze pytanie znajomych:
- Ty się nie boisz iść w góry na taki mróz?
- Ano nie boję. Bo Szalami jest bezpiecznie. Poza tym nie ma złej pogody, jest tylko zły ubiór. No i co z tego, że mróz – myślę przekornie.
Gramolimy się z samochodu na miejscu zbiórki. Fajny widok - pusty zaśnieżony Kraków, a tu ludzie z plecakami i kijkami, omotani szalikami do połowy głowy patrzą na nadjeżdżający autobus z radością w oczach. Mamy już zajęte miejsca. Dziwne czasy. Dwa autobusy, a w każdym połowa ludzi. Wszyscy siedzą osobno. I w maseczkach. Reżim sanitarny i nakaz Doroty. Oj, jej to nikt nie odważyłby się sprzeciwić. I kolejny nakaz: „Proszę o wysłanie smsów z nazwiskiem. W razie, gdyby okazało się, że ktoś na pokładzie miał covid to będziemy informować, czyli dzwonić do wszystkich. Chodzi o bezpieczeństwo.” Hmm… podoba mi się to. Sensownie i profesjonalnie.
Ruszamy. Dostajemy karteczki z rozpiską trasy, kolorem szlaków i czasem przejścia. My jedziemy w autobusie Marka. Biegnie więc jego opowieść o Beskidzie Wyspowym. Kim był Łopień? Dlaczego Mogielicę nazywali wiedźmą? Jak zmarli Śnieżniczka i Ćwilin? Fakty i legendy kodują nam się w głowach, wzmagają ciekawość, zapraszają…
Luudzie, jak pięknie! czyli fotograficzny szał ciał
Chwilkę po 9.00 wysypujemy się z autokarów we wsi Wilczyce, przy zielonym szlaku. Ruszamy w trasę. Łukasz i Waldek przecierają szlak idąc na szpicy. Kolejno, jak gąski w szeregu, brniemy w śniegu za nimi. Po śladach łatwiej. Sypie, wieje, zacina śniegiem w twarz. Jest biało. Wszędzie. Drzewa uginają się pod białym puchem. Zniknęła zieleń choinek. Nawet niebo jest białe. Tylko biel wokoło. I cudownie na tej bieli odcinają się kolorowe plecaki – czerwone, zielone, niebieskie, żółte aż po granicę horyzontu. Rozsuwamy się w przestrzeni. Każdy ma swoje tempo i swoje sposoby na pokonywanie trasy. Walczymy dzielnie z wiatrem na odkrytej łące. Krok za krokiem. Byle do lasu. Tam cieplej. Tu zaś piękniej. Oczy łakną przestrzeni, natury, dzikości.
Co moment słychać: - Luudzie, jak pięknie! – Coś cudownego! – Bajkowo!
Zatrzymujemy się na robienie zdjęć. Nikt nie protestuje, że tamujemy ruch, że wstrzymujemy grupę. Ścieżka w śniegu jest jedna, na szerokość stóp. Fajnie, że mamy czas i na zdjęcia, i na podziwianie natury. To nie wyścig, to – przyjemność. Fotografujemy z prawej, z lewej, z tyłu, z boku. Wszędzie pięknie. Nikogo nie trzeba prosić o zrobienie zdjęcia. Słychać: - Zrobię Ci fotkę, daj! – Uśmiech! – Teraz Ty mnie! – Patrz, tu świetne ujęcie!
Nie wszyscy się znamy, ale na szlaku to tak, jakby nasze dusze się znały. Rozumiemy się bez słów. Wszak ludzie gór mają podobne priorytety.
Las – polana – las – polana – tak można by opisać kolejne godziny. Ale tak naprawdę las – to choinki zniewolone czapami śniegu, drzewa pochylone w pokorze pod ciężarem i ogromem białego puchu, niesamowite kształty zrobione ręką natury z zagadką dla przechodzącego – zgadnij kim pod śniegiem jestem: korzeniem? przewróconym drzewem? kamieniem? A polana – nieskończoność w bieli, samotność zlodowaciałego drzewa, szaro-białe kształty na horyzoncie. Zmysły karmią się tą bajkową rzeczywistością. Na zapas. Na cały tydzień. Aż do następnej wycieczki. Nieważne, że ręka zamarza na aparacie, a obiektyw zaparował. To trzeba utrwalić. Wszyscy to rozumieją. I utrwalamy. I dalej przed siebie. Znowu pod górę. Do szczytu już blisko.
Żeńska wersja Yeti czyli Królowa Gór nadchodzi
Z lasu wyłania się kobieta omotana w chustę i przysypana śniegiem. Jak żeńskie Yeti powoli wychodzi zza drzew. Spod chusty widać zamarznięte włosy i chochliki radości w oczach. Łaaaał! To Dorota. No tak. Królowa Gór. Jak mogłam nie poznać? Ale… skoro Dorota, która zamyka, nas dogoniła, to jesteśmy… w czarnej dupie. Trzeba przyspieszyć.
Na pierwszym, wymagającym forsowniejszego podejścia szczycie, stoi tabliczka Polana Łąki. Wiatr atakuje. A mróz szczypie w dłonie mimo rękawiczek, gryzie w twarz mimo maski i unieruchamia włosy wyrwane wiatrem spod czapki. Uciekamy do lasu.
Kim jest Kasia?
Kasia jest ponad tym. Ponad zimnem. Ponad mrozem. Ponad zmęczeniem. Wykorzystuje każdą chwilę. Pozuje do zdjęć, wskakuje do śniegu, tarza się, przewraca. Robi orzełka. Sypie puchem w niebo, na babcię, na nas. Jej śmiech dźwięczy w lesie, zadziwia, rozluźnia. To nic, że włosy zamarznięte, że buzia czerwona od mrozu, że śnieg przymarzł do szalika i szyi. Nic to. Liczy się chwila. Kim jest Kasia? – najmłodszą uczestniczką wycieczki. Ma 10 lat. Na pytanie:
- Zmęczona jesteś Kasiu?
Odpowiada: - Eee, troszeczkę - i wskakuje do śniegu, tarza się w zaspach, nurkuje w zimnym puchu.
Z Warszawy do Krakowa i w góry
Kolejny szczyt to Jasień. Przechodzimy obok kapliczki, gdzie z uchylonych drzwiczek patrzy na przechodniów zamarznięta Matka Boska Częstochowska. Sztuczne kwiatki swą czerwienią wyzywająco kłócą się z bielą dookoła. No to dalej. Na kolejny szczyt. Tam będzie przerwa. Tam będzie można napić się herbaty. Tam będzie można zmienić rękawiczki.
Idę przed Markiem. Na Polanie Skalne zatrzymuje mnie i pokazuje szałas, opowiada, że wybudowany po wojnie, że nazywany bacówką.
Podziwiam go i myślę:
- Jak on przy takiej pogodzie ma siłę jeszcze opowiadać, skoro ja nie mogę nawet odwrócić głowy, bo zamarznięte włosy usztywniły kark.
Za mną opatuleni na maksa brną w śniegu Heniek i Andrzej. Są z Warszawy. Przyjechali specjalnie po to, by pójść z nami w góry. Zresztą nie pierwszy raz. Szacun wielki.
Andrzej mnie zaskoczył. Kapitalnie robi zdjęcia. Patrzy na świat przez obiektyw jak ja. I o dziwo - pierwszy raz spotkałam kogoś, kto robi więcej zdjęć niż ja.
Przed nami Kutrzyca. Zimno okrutne. Ludzie mają problem ze zrobieniem zdjęcia. Bo po pierwsze trzeba zdjąć rękawiczki. Ile trwa zrobienie zdjęcia? Pięć sekund? I uwierzcie, pięć sekund bez rękawiczek to ból na takim mrozie. Po drugie – aparaty pozamarzały. Jednemu się nie włącza, drugiemu - nie klika, trzeciemu – nie łapie ostrości. Mój – robi zdjęcia prześwietlone. Ale wcześniej patrzę po zmarzniętych ludziach, kogo by tu poprosić o poświęcenie się i fotkę, bo selfi się nie sprawdza, bo jest odbicie lustrzane napisu. Stanisław mówi sam: - Dawaj! Zrobię!
Najpiękniejszy z zapachów
Myślę o herbacie. Przecież mam gorącą w termosie. Ale trzeba by się zatrzymać i ściągnąć plecak. To trudne. Tu. W tym momencie. Na tej przestrzeni.
Dorota fachowo doradza:
- Nie tutaj. Nie ma przerwy na szczycie. Jest wiatr. Trzeba schować się do lasu. Tam ja też napiję się herbaty. Nie tu!
Przyznaję rację. I myślę, że mózg mi chyba pracuje na zwolnionych obrotach, skoro na to nie wpadłam. Idziemy do lasu. Przerwa. Wrzątek parzy usta. Jest to przyjemne. Ciepło rozchodzi się po ciele. Siły wracają. Idziemy. Nagle telefon tłucze się w kieszeni, dźwięk rozrywa ciszę.
- Macie skręcić w prawo w miejscu, gdzie zobaczycie dużo strzałek. To przed Mogielicą. Macie odbić na Polanę Wały. Tam jest zadaszenie. Tam już palimy ognisko.
To Kaśka. Przekazuję info Markowi.
- Jeeejku, one już smażą kiełbasy, a my… - myślę.
Marek idzie z nami. Czas jakby się zawiesił. Tylko skupienie na tym, by dobrze postawić stopę. Nie wpaść w dziurę i nie śliznąć się. Liczy się teraźniejszość. Umysł nie przyjmuje nic poza kontrolą kroków.
Marek pokazuje gdzie skręcić. Po chwili czujemy zapach ogniska i pieczonej kiełbasy. Najpiękniejszy z zapachów. Wchodzi w nozdrza, a umysł podpowiada wizje: palące się drwa, kiełbasa na patyku, wrząca herbata, grzejące się ręce. Idziemy za zapachem. Coraz intensywniejszy, a więc blisko. Już słychać głosy. A więc nasi. Roześmiana Kaśka wyciąga do mnie kiełbasę nabitą na kiju, a na plecaku kładzie talerzyk z widelcem i nożem. Luksus. Wizje się sprawdziły – i rozżarzone drwa są, i kiełbasa na kiju jest, i herbata. Nie mam siły stać i smażyć w dymie to wkładam w środek ognia. Zjadam błyskawicznie.
Widzę szczyt. Ale swój
Idę wcześniej na szlak, bo na zejście potrzebuję więcej czasu. Mija mnie Nina i Grześ, Ewcia z wnuczką Kasią. Podziwiam 10-letnią Kasię nieustająco. I goni nas zapach pieczonej kiełbasy…
Widać oznaczenie na drzewie: Mogielica 2 godziny. Kaśka mówi:
- W tym śniegu to będzie ze trzy.
Po czym rusza z impetem do przodu razem z Asią. Jak Ruscy na Berlin. W sekundach znikają za drzewami.
- Jejku, jeszcze trzy godziny – myślę. Nie jest to motywująca myśl. Ale… trzeba iść. Nie ma wyjścia. No to idziemy. Czas się dłuży i wydłużają się odstępy między piechurami. Byle być w zasięgu wzroku. Fajne jest to, że co jakiś czas osoba przede mną odwraca się i patrzy, czy jestem. Ja robię to samo.
Coraz częściej patrzymy na zegarek. Coraz częściej słychać pytania: - Daleko jeszcze?
Idę powoli. Sił brakuje. Pod górkę. Zakręt. Znowu pod górkę. Pytam kobiety daleko przed mną: - Widzisz szczyt?
Odpowiada oparta o drzewo:
- Widzę szczyt. Ale swój. Swoich możliwości.
Na zakręcie jest ogromna strzałka na śniegu ułożona z gałęzi. Fajnie, to znaczy, że tędy trzeba iść. Wyciągam z kieszonki plecaka batonik energetyczny. Wzmocnię się – myślę. Nic z tego – zamarznięty na kość, nie da się zębów wbić. Marek wygrzebuje colę z plecaka. Zamarzła. W butelce miał lód o wyglądzie coli.
Mamy cię Mogielico
Wyłączam myślenie. Idę. Liczy się teraźniejszość. Jest pięknie wokoło, stwory i rzeźby natury w śniegu zachwycają, ale nie mam już siły, by wyjąć aparat i robić zdjęcia. Im bliżej Mogielicy, tym więcej mija nas narciarzy na biegówkach. Ich mocne - Dzień dobry – odbija się po lesie. Jest i szczyt. I Dorota i Marek. I Kaśka i Asia. I Stanisław. I Henio i Andrzej. Robimy zdjęcia. Szybko, bo zimno. Szybko, bo ręce drętwieją. Szybko, bo trzeba uciekać stąd, by nie zamarznąć. Jeszcze rzut oka na zaśnieżoną wieżę i w dół. I tu zaczyna się stres.
![]() |
fot. Katarzyna Nowaczyńska |
Marek ostrzegał, że będzie ostre zejście do Jurkowa. Ale, że tak ostre to nie przypuszczaliśmy. Jedni przesuwają się powoli trzymając się gałęzi, inni bokiem podpierając na kijkach, niektórzy szaleńczo na jabłku i na tyłku. Byle w dół. Byle bez upadku. Ja mam raczki to ok. Schodzę powoli bokiem. Puszczam szybkobiegaczy naprzód. Za mną kobieta bez raków ślizga się okrutnie. Boi się bardzo. Nie dziwię się jej. Wraca się po nią facet i sprowadza pod rękę. Zachowujemy odległość, by w razie upadku nie pociągnąć kogoś. Jest ciężko. Facet wymyśla dla niej ratunek – idą lasem, dziewiczym śniegiem – tam nie jest wyślizgane. Tam bezpiecznie.
I zrozum tu kobito faceta
Mijam dwóch piechurów schodzących ostrożnie, ale z poślizgiem.
- Pomyślcie nad kupnem raczków, jest bezpieczniej – mówię do nich.
- Mamy raczki…, no… w plecaku – odpowiadają.
- To wolicie dźwigać zamiast założyć?
- Eee, nie ma po co…
Dziwne. I zrozum tu kobito faceta. Kompletnie nie rozumiem. Dedukuję: jak wyglebią to ich problem. Ok. Ale jak wyglebią na kogoś albo pociągną kogoś za sobą, to już nie tylko ich problem, ale całej grupy.
Przypominam sobie smsa od Doroty, gdy zapisywałyśmy się na wycieczkę:
Napisała: „Warunek: raczki. Żebyście sobie dup nie porozbijały. Raczki są, miejsce jest.”
Oj, trzeba by ich do Doroty na rozmowę skierować!
Na prostym już, przy końcówce, gdy dochodziliśmy do Jurkowa, Marek podsumował: Dzisiaj cztery szczyty zdobyliśmy, to 10 procent Korony Beskidu Wyspowego. Może warto zbierać…
W autobusie Kasia, dziesięciolatka, mówi:
- Bardzo bałam się o babcię. Trzy razy wyglebiła.
- Ale plecak mnie amortyzował – dodaje ze śmiechem Ewcia, babcia Kasi.
Zrypani jak hippis po Woodstock
Wracamy do Krakowa. Szczęśliwi. Teraz na spokojnie przeglądamy i wysyłamy zdjęcia.
- Zrypana jak hippis po Woodstock – słychać podsumowanie Kaśki. I po chwili:
- Poprzeczkę se trzeba podnosić.
Marek przez mikrofon mówi, że jest pełen podziwu dla Kasi, najmłodszej uczestniczki wycieczki. My też.
Dorota zapowiada następny wyjazd. Od razu się zapisujemy. Wszak Ci, którzy zaspali zapisy i dzisiaj byli na rezerwie, nie pojechali. Niech żałują…
Lejdi Masakra
Cztery Pogórza Karpackie: Pogórze Strzyżowskie

Cztery Pogórza Karpackie: Pogórze Ciężkowickie 3

Grodzisko, Księża Góra, Ciecień

Nocą na Babią Górę i powrót przez zimowe pejzaże

Leskowiec z Targoszowa - pierwsza wycieczka w roku 2021

Rok 2020

GSBW, etap-17: Skiełek, Ostra, Cichoń

Wołoszyński Stawek i Gęsia Szyja w pierwszy śnieg

Wyprawa na GSB (Epilog)


Gorczańska listopadówka przez Solnisko, Pośredni Wierch i Gorzec
