MAŁY SZLAK BESKIDZKI
przez cztery pory roku z polskimi zwyczajami ludowymi w tle
Niektórzy mogą postrzegać ją wędrówką do świata zabobonów, inni nawrotem do rodzimowierstwa, lecz większość powie raczej, że jest to wspomnienie tradycji i zwyczajów naszych przodków. Słowiańska wiara i zwyczaje ściśle związane były ze zmianami zachodzącymi w przyrodzie, uzależnionymi od pór roku. W górach, gdzie pamięć o przodkach jest wyjątkowo trwała, a poszanowanie dawnych tradycji bardzo silne, dotrzeć można do wielu miejsc, gdzie przetrwały piękne zwyczaje ludowe. Częstokroć nie zdajemy sobie z tego sprawy jak bardzo żywot dawnych zwyczajów (nawet tych sięgających rodowodem do czasów pogańskich) zakorzenił się w tradycjach współczesnego chrześcijaństwa - oparły się chrystianizacji i wkomponowały do chrześcijańskiej tradycji.
Całoroczna wędrówka Małym Szlakiem Beskidzkim dała nam możliwość przypomnienia sobie niektórych ludowych zwyczajów, w kolejności zgodnej z chronologią roku obrzędowego, czyli dokładnie tak jak były one obchodzone przez naszych przodków.
Całoroczna wędrówka Małym Szlakiem Beskidzkim dała nam możliwość przypomnienia sobie niektórych ludowych zwyczajów, w kolejności zgodnej z chronologią roku obrzędowego, czyli dokładnie tak jak były one obchodzone przez naszych przodków.
Wszystko zaczęło się w dzień równonocy wiosennej, 21 marca 2015 roku, pierwszy dzień wiosny, gdy przyroda budziła się do życia. Wówczas do wsi wjeżdżał na białym koniu Jaryło, który w jednej ręce trzymał kłos żyta, a w drugiej głowę Starego Jaryły symbolizując tym nastanie nowego cyklu życia. Rozpoczynały się Jare Gody to starosłowiańskie święto na cześć Matki Ziemi i jej płodności. W tym też czasie Śmierciochę, Śmiertkę, Marzanioka, czy też bardziej znaną pod imieniem Marzanna wyprowadzano poza granice wsi i topiono albo palono, gdyż była ona uosobieniem zimy i śmierci. W ten sposób przywoływano wiosnę i nadzieję na nowe życie, o które należy się troszczyć i otaczać opieką. Tak też i my uczyniliśmy na początku tej wędrówki, topiąc Marzannę w rzece Straconka. Pod wierzchołkiem Hrobaczej Łąki rozpaliliśmy ognisko, czyniąc przy tym sporo hałasu, tak jak czynili to nasi przodkowie by odstraszyć zimę i obudzić leniwego Perkuna, boga błyskawic. Był jeszcze wówczas owinięty w zimowe pierzyny nie chciał wstać, aby zabrać się do aktu miłosnego z Matką Ziemią. Niebawem dane nam było usłyszeć pierwszy grzmot świadczący o przebudzeniu Perkuna i spełnieniu jego boskiej powinności.
I tak wkrótce nastąpiła pełnia wiosny. Z zazielenionych drzew i łąk popłynęła siła życia. Przyroda zaczęła rozmnażać się i tętnić pełnią energii. Rozpoczęły się Zielone Święta - pradawne święta miłości i wszelakiej płodności. Na górskich halach zapłonęły watry. Watry te miały przynieść ludziom dobre urodzaje i obfite plony. Od zawsze były i są też symbolem poczucia wspólnoty, tradycji i pamięci. Dlatego też każda nasza wędrówka była wędrówką od warty do watry i nigdy nie rezygnowaliśmy z jej rozpalenia. Tak też uczyniliśmy tamtego dnia, 30 maja na szczycie Kiczery. Pradawnym zwyczajem naszych przodków od ognia watry odpaliliśmy szczególny rodzaj pochodni, fakieł mających moc odpędzenia złych duchów i demonów. Mija czas, ale stało się tak jak dawniej, jak pisał ponad 100 lat temu góralski poeta Stanisław Nędza-Kubiniec „Idom casý za casami rumi lić, zaświeciéła nad holami fakiéł wić”. Jego słowa w pełni oddały to co się działo tamtego dnia, bo i nie brakło wiosennego deszczyku, który zazielenił przyrodę.
Przyszedł 20 czerwca, najdłuższy dzień roku, a zarazem najkrótsza noc oddzielająca ostatni dzień wiosny od pierwszego dnia lata. W tą noc zwaną ku czci jednego z bóstw Nocą Kupały, młodzi mogli kojarzyć się w pary bez obrazy obyczaju i bez niczyjej aprobaty. Dziewczęta plotły wówczas wianki z magicznych ziół, które później powierzały nurtom rzek. Tradycji musiało stać się zadość. Pokonując górski grzbiet panny uwijały się w poszukiwaniu różnorakich ziół: bylicy, ruty, dziewanny i innych. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi zatrzymaliśmy na brzegiem rzeki Skawy i wówczas nadeszła chwila by wypełnić stary słowiański obyczaj. Dziewczęta powierzyły rzece misternie uplecione wianki. Popłynęły rozświetlając lustro rzeki blaskiem płonącego łuczywa. Niektóre już zostały wyłowione, inne być może jeszcze wciąż płyną. Hej, miejcie się dziewczęta na baczności, bo nie znacie dnia ani godziny, kiedy chłopiec zapuka do Waszych drzwi trzymając w rękach ten piękny wianek, który żeście same uplotły.
Minął ledwie tydzień, a w powietrzu wciąż unosił się jeszcze zapach traw i ziół z wianków plecionych w kupalną noc. Feeria dawnego słowiańskiego święta związanego z letnim przesileniem słońca wciąż jest żywa, a to dzięki chrześcijanom, którzy chcąc wykorzenić zwyczaje pogańskiej kupalnocki próbowali zasymilować ją z Wigilią Świętego Jana Chrzciciela. Na nic się zdały próby wyparcia kupalnocki. Siła tradycji okazała się w tym przypadku zbyt silna i rytuały rodzimej wiary mocno oparły się postępującej chrystianizacji i nie zaniknęły. Równolegle z Nocą Kupały funkcjonować zaczęła obrzędowość Nocy Świętojańskiej, podczas której szczególnej magicznej mocy nabiera woda. Wierzono, iż zanurzenie się tejże nocy w rzece, jeziorze czy stawie, czy choćby wytarzanie się w rosie nocnej sprawi, że ciało zyska zdrowego blasku, stanie się powabne. Uważać trzeba jednak na bożki wodne, bo te mogą zażądać ofiary, wciągnąć na dno i już nie wypuścić. Nastało jednak już lato. Czarny zakwitł już bez, masowo kwitną maliny, kwitną również zboża. Jaryło, który pojawił się w pierwszy dzień wiosny na białym koniu uczynił już wszystko co miał uczynić. Gromady bosych dziewcząt śpiewały niegdyś: „Włóczył się Jaryło po całym świecie, rodził żyto w polu, płodził ludziom dzieci, a gdzież on nogą tam żyto kopą, a gdzież on na ziarnie tam kłos zakwitnie.” W ostatnie dni czerwca Jaryło był jeszcze z nami... a przynajmniej dopóty, dopóki żeśmy go słowiańskim obyczajem nie spalili - na znak tego, że wszystko już zasiał i zapłodnił. A stało się to 27 czerwca na Żurawnicy. Pożegnaliśmy Jaryłę!
Mijały kolejne dni roku, aż ziemia zaczynała plon wydawać. Gospodarze zaczynali ścinać pierwsze kłosy zbóż, a pierwszy złożony z nich snop zwany diduchem lub dziadem zachowywano, dochowując słowiańskiego obyczaju zwanego zażynkami. Był to szczególny dzień, rozpoczynający czas ciężkiej pracy, od której zależał byt rodziny przez cały rok do następnych żniw. W ów dzień żniwiarze po zakończonej pracy odpoczywali biesiadując nieopodal pierwszych ściętych kłosów. Biesiadowaliśmy również i my pod lasem, na skraju pól uprawnych i łąk pokrywających masyw Chełmu, zgromadzeni wokół ogniska. I choć niewielu z nas jest żniwiarzami, ale na tej wycieczce mieliśmy swoje Diduchy, które zabraliśmy do własnych domów, by z nadejściem Szczodrych Godów ustawić je w kącie izby jako wróżbę urodzaju w następnym roku i talizman przeciwko złym mocom. Mijały kolejne dni zbiorów. Przez okres lata stawały się one coraz krótsze, gdyż słońce wschodziło z dnia na dzień coraz później i zachodziło coraz wcześniej. Okres zbiorów kończyły dożynki, czyli święto plonów. Magia tych świąt przetrwała m.in. dzięki dożynkowemu wieńcowi, który własnoręcznie uwiły kobiety z naszej wędrownej grupy. Tak minął 22 sierpnia, dzień który ma nam przynieść jeszcze lepszy przyszły rok.
W końcu nastała jesień. Wspaniała i fantastycznie barwna jesień. Podążyliśmy dalej 24 października szlakami, przy których czuwają przepiękne kapliczki. Każda z nich kryje jakąś tajemnicę, ocalenia od klęsk i chorób, czy od niszczycielskiej mocy żywiołów przyrody. Każda z nich jest niezbędna do życia, ma moc życiodajną i każda może też objawić swoją siłę. Jesień to czas refleksji. Zatrzymaliśmy się na polanie za szczytem Babicy, bo zbliżał się czas, w którym świat żywych i martwych dzielić będzie szczególnie cienka granica. Nadchodziła wyjątkową noc, w której zwołani zmarli mogli stać się podobnymi do żywych. Zostawia się wówczas na noc otwarte furtki i uchylone drzwi do domu, aby duchy zmarłych mogły bez problemu przekroczyć progi swych dawnych domostw. Wędrującym duszom oświetla się drogę do domu rozpalając ogniska na rozstajach, aby mogły spędzić tę noc wśród bliskich. Na naszej polanie także zapłonęło ognisko, które miało oświetlać drogę wędrującym duszom, ale też odpędzać od nas wszelakie upiory. Dokładając drwa każdy z nas dbał o to, aby ogień ten nie zagasnął. Wokół ognia urządziliśmy ucztę, która stała się oznaką naszej gościnności dla dusz, które wspominamy. Ze swoich plecaków wyjęliśmy najlepsze jadło, jakie tego dnia posiadaliśmy, włącznie z najlepszym napitkiem, miodem o wykwintnym smaku. Na polanie pojawiły się również symbole przybywających duchów, czyli starosłowiańskie karaboszki, które wspomagały obcowanie z duchami. Był również Guślarz. Wszystko co wtedy uczyniliśmy, uczyniliśmy by zapewnić sobie przychylność i opiekę przodków.
Czas jesieni upływał. Promienie słońca świeciły coraz krócej, dni stawały się chłodniejsze. Przyroda już wiedziała, że trzeba się przygotowywać na najbardziej surowy okres roku. Patrząc wokół dostrzegaliśmy wtedy wiele zmian. Liście, które zmieniły już kolor opadały z drzew. Drzewa pozbywały się ich, gdyż pochłaniały najwięcej życiodajnej wody, o którą w nadchodzącym czasie ma być trudno. Woda jest przecież potrzebna by drzewa przetrwały. Również zwierzęta w tym okresie zaczęły gromadzić zapasy na zimę. Jakże inaczej wyglądała jesień u swojego schyłku, niż wtedy gdy zaczynała się. Przedtem barwna, a teraz naga. Pojawiła się też zaskakująca pierwsza zimowa biel, która pokryła górskie lasy, płaje i ścieżki. Wydawać by się mogło, że przyroda obumarła, ale w rzeczywistości tylko zwolniła swoje procesy życiowe by wzmocnić się dla zachowania życia i przetrwania nadchodzącego okresu. Ustały prace polowe, zaś długie wieczory zaczęły skłaniać do przemyśleń nad przyszłością. Od dawana w tymże czasie ludzie poszukują tej najważniejszej największej przyjaźni, szczęśliwej miłości w swoim życiu. Wedle dawnych tradycji jest to najlepsza pora ku temu, bo ponoć wtedy uchylają się drzwi ukazujące rąbek tajemnicy o czekającym losie i o tym kimś, z kim będziemy ten los dzielić. Taką wróżebną moc miały dwie noce. Jedną z nich była wigilia św. Katarzyny Aleksandryjskiej, podczas której kawalerom mogła przyśnić się partnerka na życie wedle starego porzekadła „Święto Katarzyny - pod poduszką są dziewczyny”. Drugą magiczną nocą była wigilia św. Andrzeja, wobec której porzekadło wieści „Na św. Andrzeja dziewkom z wróżby nadzieja”. Te dwie noce mogą odkryć tajemnice pomyślności życiowej oraz tego kiedy i z kim przyjdzie dzielić przyszłe życie. Współczesność odeszła jednak nieco od tradycji, skupiając się wyłącznie przy wigilii świętego Andrzeja, która niegdyś była czasem przepowiedni zastrzeżonym wyłącznie dla panien. W tenże dzień, 28 listopada zatrzymaliśmy się na Kudłaczach w drewnianym szałasie. Było zimno, ale rozpaliliśmy ognisko. Skupiliśmy się wokół jego ciepła i wrzuciliśmy coś na ruszt. Wierzyliśmy, że duchy błąkające się przed okresem adwentowym sprzyjać będą wróżbom zaklętym w cieniu rzucanym przez figury z zakrzepłego wosku i innym, bo sposobów na poznanie przyszłości jest wiele. Używaliśmy więc różnych akcesoriów by spojrzeć na swoją przyszłość: szpilek prawdy, płomieni zapałek, karteczek marzeń. Jednak wiedzieliśmy, że dopiero klucz, jako symbol tajemnic ma najbardziej wróżebną moc, bo to on otwiera i zamyka sekretne zakamarki losu. Przelewaliśmy przez jego ucho rozpuszczony wosk: - Czary mary, wosku lanie, co ma stać się, niech się stanie! I stawało się, gdy światło rzucone na odlaną bryłę wosku wykreślało cień opowiadający o czekającej przyszłości. Każdy kto tego dnia dotarł z nami na Kudłacze mógł spojrzeć na to co go czeka, o ile oczywiście nie bał się tego. Ludzie czasem zarzucają, że interpretacja takiej wróżby może być nader różnorodna i prowadzić do zgoła odmiennych wniosków, bo przecież człowiecza wyobraźnia jest wyjątkowo rozległa. Zazwyczaj tak jest, jednak tego dnia był z nami ktoś wyjątkowy, kto ponad wszelaką wieloznaczność rozwiewał wątpliwości wskazania cienia przyszłości. Nie uwierzycie, ale podczas tego niecodziennego spotkania była z nami znana szeroko i utalentowana wróżka Valdi. No, ale mimo tego jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, co do wiarygodności wróżby, to jeszcze tej samej doby na Lubomirze, gdy słońce zagasło nad Beskidami, mógł spojrzeć na dzisiejsze niebo… na gwiazdy i planety, szukając w nich potwierdzenia przepowiedni.
Gdy łąki utraciły swą zieloność zaczęliśmy żegnać się z nią krocząc pośród nagich drzew i zeschłych chaszczy. Był to okres przedzimia, dzień 5 grudnia. Kogoś mieliśmy spotkać tego dnia na trasie naszej wędrówki, postać niezwykle silnie zakorzenioną w naszej tradycji. Przypomniał nam o niej pierwszy śnieg i wtedy zapowiedzieliśmy:
Gdy zbliża się zima – On nadchodzi:
wiarę i dobroć w człowieku budzi,
przyjaźni krąg roztacza wśród ludzi.
Niesie w prezencie coś radosnego,
idzie spełniać marzenia każdego –
także Twoje… lecz czy wierzysz w Niego?
I zadaje się, że wszyscy w niego uwierzyli, bo przyszedł do nas gdy rozpaliliśmy kolejną podczas tej wędrówki watrę pod szałasem na Wierzbanowskiej Górze. Przybył nie sam, lecz z aniołkiem i diabełkiem, by spotkać się z wytrwałymi, sympatycznymi wędrowcami, podążającymi przed siebie bez względu na porę roku, czy pogodę, przezwyciężając zapewne niekiedy własne słabości. Przyniósł w prezencie drobne podarki, a wśród nich przepowiednik pogodowy opracowany na bazie najstarszych przekazów naszych przodków, w tym naszych babć, które obserwując pogodę przez kolejne 12 dni począwszy od dnia św. Łucji dowiadywały się jaka będzie pogoda w kolejnych miesiącach nadchodzącego roku. Poza podarkami święty Mikołaj przyniósł niezwykłe przesłanie:
Dobroć niechaj światem rządzi,
Przyjaźń łączy wszystkich ludzi,
Miłość w sercach zawsze gości,
Wszystkim wkoło nich się szczęści.
Tego dnia istotnie poczuliśmy, iż wchodzimy w wyjątkowy czas, kiedy światło zacznie zwyciężać nad ciemnością, a wówczas zaczynie się nowy rok słoneczny przynoszący nową nadzieję, radość i optymizm. Wiedzieli o tym już najdawniejsi Słowianie, którzy wierzyli, że właśnie w tym czasie bóg nieba, słońca i ognia - Swaróg odzyskuje panowanie nad Ziemią, odkąd przybywa dnia, a nocy ubywa. Do dziś jest to magiczny dzień, obfitujący w przesądy wywodzące się z dawnych pogańskich wierzeń, emanujące niezwykłą mocą. Sięga on tradycjami początków chrześcijaństwa, ale też uzewnętrznia wpływy najstarszych zwyczajów, sięgających nawet pradawnych zwyczajów słowiańskich. Jest on świadectwem naszych dziejów i kultury. Mówi się, że jest to czas, w którym styka się początek i koniec, kiedy podobno zwierzęta mówią ludzkim głosem, a woda w studni zamienia się w miód. Największą magią tego dnia jest jednak ciepło, życzliwość i miłość, która wydobywa z wnętrza ludzi to co mają najlepszego. Podczas tradycyjnej wieczerzy wigilijnej zapominają oni o dzielących ich różnicach i urazach, by złożyć sobie najlepsze życzenia. Okres który następował Słowianie zwykli nazywać Szczodrymi Godami, zaś w tradycji chrześcijańskiej upamiętnia narodziny Zbawiciela.
Nastał czas, kiedy przyroda znalazła się w stanie hibernacji, pozwalającej łatwiej znieść niskie temperatury, czy wszelkie inne przeciwności związane ze srogą aurą. Uśpiona - czekała na przebudzenie. Za nami jedno z najstarszych świąt chrześcijańskich, kiedy Bóg objawił się po raz pierwszy poganom. Zwane jest Świętem Trzech Króli, choć pismo święte mówi raczej o Mędrcach, a nie o królach. Nie wiadomo kim owi Mędrcy byli naprawdę, ale z pewnością można powiedzieć, iż byli poganami, spoza Izraela, a tradycja nadała im imiona Kacper, Melchior i Baltazar. Zaraz po „Trzech Królach” nastał czas hulanek, tańców i wszelkiej swawoli, które w pierwotnym znaczeniu miały pobudzać przyrodę do przetrwania. Wywodzi się on ze słowiańskich obrzędów ku czci bóstw życia i słońca, wschodzących roślin i kwiatów, a także urodzaju, szczęścia i dobrobytu. W staropolszczyźnie był na ten przykład zwyczaj tańca „na wysoki len i konopie”, podczas których skakano jak najwyżej, by rośliny te wysokie urosły. Skakano też na proso i na owies. Po dróżkach i uliczkach chodzili przebierańcy, w tym kolędnicy przynosząc do domów pomyślną wróżbę powodzenia, dostatku i urodzaju. Aura olśniła nas 9 stycznia nowego roku najpiękniejszym błękitem nieba, blaskiem słońca szklącym się po śnieżnobiałej pokrywie zachwycającą feerią barw. Weszliśmy na szczyt Lubogoszcza, gdzie oddaliśmy się tradycji zapustów. Dawniej ludzie odwiedzali się i bawili razem. Dzisiaj tak to już nie wygląda, bo w dobie różnorodnych technologii ludzie dostają inne rozrywki. Jednocześnie rewolucja telekomunikacyjna sprawia, że ludzie co raz częściej spędzają czas z dala od siebie, w odosobnieniu. Z pewnością jednak tamtego dnia na szczycie góry Lubogoszcz było jak dawniej. Zapłonęło ognisko, w którym rytualnie spaliliśmy zażynkowe diduchy. Ponad otaczającymi dolinami rozeszła się melodia kolędy. Po zejściu z góry wciąż trwaliśmy w radosnym czasie zapustów, aż do północy wtorku zapustnego, kiedy milkły śpiewy, cichła muzyka, a basista zrywał strunę u basów na znak, że nadszedł czas ciszy, skupienia i przygotowań do Wielkiej Nocy.
Tuż przed Wielka Nocą, 19 marca wyruszyliśmy na ostatnią wędrówkę. To ostatni chwile zimy. Przyroda jeszcze odpoczywała oczekując niezaprzeczalnych oznak nadejścia wiosny. W ludzkich obejściach również rozpoczęły się przygotowania do wiosny - zwyczajowe sprzątanie. Ludowa tradycja silnie osadzona w rytmie natury i realiach czasu niebawem rozpocznie nowy cykl obrzędowy. Wszystko zacznie się na nowo, ale w nas świadomość raczej błądziła innymi torami, coś kończyliśmy, a przecież ledwie rok temu zaczynaliśmy. Wspominamy, jak rok temu topiliśmy Marzannę nawiązując do starosłowiańskiego święta poświęconego bogini zimy i śmierci. Tenże obrządek wciąż jest wszędzie znany i popularny mimo prób wyplenienia go przez Kościół. W 1420 roku na synodzie poznańskim nakazano duchowieństwu: „Nie dozwalajcie, aby w niedzielę odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakiejś postaci, którą śmiercią nazywają i w kałuży topią”. Na nic się zdały nakazy, bo młodzi wciąż biegali po wiosce z kukłą, radując się z odejścia zimy. Stąd Kościół podjął próbę zmiany znaczenia tego obyczaju wprowadzając nową tradycję chrześcijańską zwaną Judaszkami, gdzie nowym uosobieniem słomianej kukły miał zostać Judasz, największy zdrajca w historii chrześcijaństwa. W nowym zwyczaju przed wschodem słońca w Wielki Czwartek kukła Judasza była wieszana na wieży kościelnej. Następnego dnia strącano ją z wieży, bito, szarpano i włóczono po wsi, zaś na koniec podpalano i wrzucano do rzeki lub stawu. Z czasem jednak zwyczaj ten nabierał charakteru antysemickiego, czy nawet uzewnętrzniać zaczął się nadmierną agresją uczestników widowiska wobec słomianej kukły. W konsekwencji Kościół zakazał obyczaju, którego sam był pomysłodawcą. Jednak mimo tego zwyczaj ten przetrwał w niektórych regionach do dnia dzisiejszego, tak jak tutaj, gdzie zaczynaliśmy swą ostatnią wędrówkę, czyli w Mszanie Dolnej. Tutejsi mieszkańcy wiedzieli co to są Judaszki, choć Judaszka już nie wieszają na wieży kościelnej. Za niedługo jednak rozprawią się z nim, podobnie zresztą jak z Marzanną, którą będą topić. Judaszek był również z nami. Dotarł na Luboń Wielki, gdzie skończył żywot w ogniu. W ten sposób znów się wypełniła tradycja, która wyrosła na pogańskim obyczaju powitania wiosny i topienia Marzanny, sięgająca zatem korzeniami najstarszych praktyk stosowanych przez człowieka dla zjednania sobie natury i jej sił.
I tak minął rok, i na Luboniu Wielkim zakończyła się wędrówka Małym Szlakiem Beskidzkim przez cztery pory roku z polskimi zwyczajami ludowymi w tle. Tak minął jeden cały rok, jeden cykl natury która najpierw przebudziła się, następnie rozkwitła do pełni, potem stopniowo wyciszyła się w feerii barw, aż zasnęła okryta bielą by znów odrodzić się na nowo. Podejmując tą wędrówkę zawierzyliśmy naszym siłom i umiejętnościom, ale też siłom przyrody charakterystycznym dla danego czasu. Jednocześnie oddaliśmy się rytmowi pór roku, który niegdyś nadawał rytm człowieczego życia i jego obyczajom. Dawne zwyczaje uosabiały to co i dziś jest ważne dla natury człowieka. Na szczycie Lubonia Wielkiego znajdują się drewniane figury nawiązujące swoją symboliką do wierzeń ludów słowiańskich na ziemiach polskich zanim pojawiło się na nich chrześcijaństwo. Niegdyś stały one w leśnych zakątkach pod wierzchołkiem Lubonia przy ołtarzu w formie kamiennego kręgu. Liczne protesty jednak sprawiły, że ołtarz zlikwidowano, a figury zagościły tutaj. Są wśród nich: ciężarna kobieta symbolizująca macierzyństwo i płodność, brodaty wojownik siłę woli, oraz starzec uosabiający mądrość i rozwagę. Przymioty reprezentowane przez te słowiańskie posągi wciąż są bardzo ważne dla przetrwania gatunku ludzkiego.
Tradycja to przecież wartość szczególna. Nawet gdy ktoś ją bagatelizuje, tęskni za nią, co szczególnie objawia się gdy opuści dom rodziny. Wracamy wspomnieniami do lat młodzieńczych, czasów kiedy zaznawaliśmy po raz pierwszy ciepła ze wspólnego przeżywania tradycji i rodzinnych zwyczajów.
Kończąc tą wędrówkę zapewne każdy z jej uczestników rozmyślał o beskidzkiej przyrodzie uzdrawiającej swym pięknem serce i dusze o każdej porze roku, być może też o tych niezwykłych ludziach mających pośród tych wzniesień swój dom, w nim tradycje i obyczaje. Żegnaliśmy się z dniem i ze słońcem, które oślepiało nas swoim blaskiem zbliżając się do górskiego horyzontu. Życie zatacza kolejnych krąg, my jednak coś kończymy. Nasza wspólna wędrówka zostanie w naszych wspomnieniach, do których będziemy wracać i tęsknić. Dlaczego? Bo na przebytym szlaku coś zostawiliśmy, choć nie mamy pewności co. Swój czas, wysiłek, może jakąś duchową cząstkę siebie?
Mija czas i nawet najpiękniejsze chwile odchodzą do historii naszego życia. Wiosenny deszczyk obudził przyrodę, a wieczorne spotkanie 15 kwietnia 2016 roku odświeżyło nasze wspomnienia z całorocznej wędrówki Małym Szlakiem Beskidzkim. Tego wieczoru w ciągu 65 minut pokazu przeżyliśmy raz jeszcze tą wędrówkę od kropki po kropki. Niejako przemierzyliśmy całą trasę ponownie i spojrzeliśmy kompleksowo na to przedsięwzięcie, ogarniając je od początku do końca. Przez moment zastanawialiśmy się czy warto było poświęcić się mu, choć odpowiedź w tym zakresie już znaliśmy. Stanowią o niej fakty, a są nimi nowe projekty wędrówek, które pojawiły się jeszcze zanim zakończyliśmy Mały Szlak Beskidzki, bo ze świetną grupą w każdych warunkach wędruje się znakomicie i nie ma znaczenia, czy jest to szlak beskidzki, czy papieski, czy jakikolwiek inny.
Podczas wędrówki Małym Szlakiem Beskidzkim uświadomiliśmy sobie, że najważniejsi są ludzie, bo to oni tworzą zgrany zespół, a nie klubowe ideologie. Z każdym kolejnym dniem wędrówki byliśmy coraz bardziej pewni tego, iż formuje się podczas niej grupa niezwykła, którą cementuje ta sama pasja wędrowania, silna i najprawdziwsza, w której inne sprawy mają znaczenie marginalne. Nie liczą się w niej organizacyjne przynależności, nie ma w niej miejsca na politykę. Nikt nie pyta o przynależność zawodową, nikt nie stwarza barier wiekowych. Każdy ma oczywiście swoją niepowtarzalną osobowość, lecz w tym przypadku różnorodność cech osobowych w jakiś niezwykły sposób dopełniała się. W ten sposób stworzył się spójny konglomerat, w którym wszyscy czują się dobrze. Chyba każdy czuł w nim jakąś rolę do spełnienia. Łączyły nas wspólny cel i pasja, ale też co najważniejsze: wzajemne zrozumienie, tolerancja, wsparcie oraz wzajemna odpowiedzialność. Nigdy wcześniej czegoś takiego wspaniałego nie przeżywaliśmy i mamy nadzieję, że też tego doznaliście.
Wielokroć podkreślaliśmy już to, że nasza działalność wynika z zamiłowania do wędrówek, przyrody i kultury, ale też z chęci bycia z ludźmi i dzielenia się z nimi tym co nas pasjonuje. Chcemy robić to dopóty będzie przekładać się na radość i satysfakcję. I radość, i satysfakcję widzieliśmy na twarzach przyjaciół, z którymi pokonaliśmy Mały Szlak Beskidzki, tym samym sami odczuliśmy ogromną radość i satysfakcję. Miło jest wspólnie spędzać czas na szlaku, czy na przystanku przed kolejną wędrówką, w bazie noclegowej, czy tak jak 15 kwietnia 2016 roku w Restauracji „Stylowa”. Dziękujemy Wam za wszystko.
Dorota i Marek
Wspominki z Małego Szlaku Beskidzkiego
Mieliśmy w piątek spotkanie całkiem nowe,
Było to spotkanie nieco wspominkowe.
Włóczędzy z Małego Szlaku Beskidzkiego,
Wspominali, co tam przeżyli ciekawego.
Na przejście wszystkich etapów, znalazło sposób,
Tylko trzydzieści osiem najwytrwalszych osób.
Dziesięć etapów udokumentowano:
Wierszem, prozą i foto relację dano.
(Nie wiem, czy to atrakcja na dzisiejsze czasy?
Lecz na każdym etapie pieczono kiełbasy!)
Jak była ochota i jak tylko chciano,
To przy ognisku często też śpiewano.
Marek z Dorotą, to nie poprzestawali,
Opis jakiejś ciekawej tradycji dawali.
Toteż na tych etapach, turystyczne grono,
Nie tylko wędrowało… Lecz też się bawiono.
Tych co zdobyli odznakę chyba nie zaskoczę,
Jak wspominkowy opis etapów przytoczę.
Pierwszy: do Porąbki z Straconki ruszamy,
Po drodze, jeszcze topienie marzanny mamy.
Pogoda piękna, mijamy „turystów stonkę”,
Zdobywamy małą górę - Hrobaczą Łąkę.
Niech każdy z turystów pamięci swej zawierzy,
Drugi etap: z Porąbki, przez Żar do Kocierzy.
Zjeżdżaliśmy na sankach z Żaru - jak te głupki,
A na górze Kiczerze, paliliśmy „kozubki”.
Trzeci etap: trasa była od dawna gotowa,
Z Kocierza, przez Leskowiec do Krzeszowa.
W trzech schroniskach robiliśmy mijanki,
Na koniec puszczaliśmy na Skawie wianki.
Z Krzeszowa do Zembrzyc, to też było miło,
Na koniec w roli głównej wystąpił Jaryło.
A z Zembrzyc do Palczy, chłopcy i dziewczynki,
Zobaczyli, na czym polega obrzęd „zażynki”.
Teraz najdłuższy etap: Palcza – Myślenice,
Po drodze zdobyliśmy też górę Babicę.
A koło południa, gdy minął świt blady,
Odbyliśmy Zaduszki lub inaczej Dziady.
Z Myślenic do Jaworzyc, też był etap trudny,
Błoto, śnieg i mżawka, każdy z nas był brudny.
I chociaż na trasie była taka breja,
My na Kudłaczach obchodziliśmy Andrzeja!
No i etap ósmy, do Wielkiej Kasiny,
Na ten etap z ochota szli chłopcy, dziewczyny.
Dlaczego tak było, no jak Wam się zdaje?
Mikołaj prezenty w tym czasie rozdaje!
Dokąd zaś dziewiąty, może ktoś zapyta?
Kasina nas żegna, Mszana Dolna wita.
Na górze Lubogoszcz, posiłek był tłusty,
Pieczono kiełbasy, bo przecież „zapusty”.
I etap ostatni, turysto kochany,
Koniec na Luboniu! (Ruszaliśmy z Mszany).
Igor i Ksawery, te dwa małe „ptaszki”,
Ci mieli „radochę”, palili „judaszki”.
Jak to szybko minęło! Ktoś powie: „Niestety!”
Dostaliśmy odznaki i inne gadżety.
A dzisiaj w NCK-u, wygodnie siadamy,
Wszystkie miłe chwile, tutaj wspominamy…
I trzeba tu przyznać, że oboje Szale,
Prowadzili wszystkie wycieczki doskonale.
Dziś Szalowie, jak zwykle, znowu byli mili,
Zdobywcom odznaki, po tablu wręczyli.
Aby było weselej, (na pewno nie zdrowiej!)
Wszyscy się udali, później do „Stylowej”.
Ludzie mieli bardzo zaskoczone miny,
Że Dorota ma dziś, n-te urodziny!
Było głośne „sto lat” i piękne życzenia,
Oraz bukiet kwiatów, od Prezesa Gienia.
Dorota - nie powiem, też się zachowała,
Tych z pięćdziesiąt osób, tortem częstowała.
Muzycy w „Stylowej”, również się spisali,
„Kawiarenki” - Oni, Dorocie zagrali.
Później były drinki, oraz tańce były,
Jak myślicie. Kiedy, te „igry” się skończyły…?
Waldemar Ciszewski - uczestnik - 15.04.2016 r.
| |
|
Tomik poezji
Waldemara Ciszewskiego
„Mały Szlak Beskidzki przez cztery pory roku z polskimi zwyczajami ludowymi w tle”
„Mały Szlak Beskidzki przez cztery pory roku z polskimi zwyczajami ludowymi w tle”
E-BOOK do pobrania
<kliknij na okładkę>
<kliknij na okładkę>
etap 1 - 21.03.2015
Bielsko-Biała - Zapora Porąbka | ||
etap 2 - 30.05.2015
Zapora Porąbka - Przełęcz Kocierska | ||
etap 3 - 20.06.2015
Przełęcz Kocierska - Krzeszów |
||
etap 10 - 19.03.2016
Mszana Dolna - Luboń Wielki | ||
Piękne wspomnienia! Topienie Marzanny pamiętam ze szkoły podstawowej, w średniej funkcjonował I dzien Wiosny jako Dzień Wagarowicza. Wianki na Wiśle odrodziły się w Warszawie jakiś czas temu, towarzyszy temu zwykle głośna impreza. Za to lanie wosku przez klucz, czy inne "andrzejkowe" wróżby są mi doskonale znane z dzieciństwa. Super połączenie wędrówki z zabawą po staropolsku :) Dorotko, wszystkiego najlepszego urodzinowo, wyglądasz rewelacyjnie. Wam
OdpowiedzUsuńObojgu dobrego kolejnego roku. Pozdrawiam serdecznie :)