Jak zwykle z niecierpliwością wyczekiwaliśmy tego wieczoru, podczas którego mieliśmy udać się w kolejną muzyczną podróż. Tym razem przenieśliśmy się na barkę „Aquarius”, zacumowaną u wiślanego nabrzeża tuż pod Wawelskim Wzgórzem. Zimową porą zmrok szybko ogarnął Bulwar Czerwieński, mury Zamku Wawelskiego zapłonęły świetlną iluminacją. Zrobiło się zacisznie i klimatycznie. Jednakże nie zamek królów polskich skupił tego wieczoru naszą uwagę. We wnętrzu „Aquariusa” zapłonęły lampiony jeszcze zanim zapadł zmrok. Załoga mając chyba świadomość dużej pojemności barki nie spieszyła się z przybyciem na pokład. Dopiero na kwadrans przed odpłynięciem pojawili się pierwsi, którzy zaplanowali zaciągnąć się na ten rejs. Zaraz za nimi pojawili się kolejni, a na pomoście łączącym barkę z nabrzeżem zaczęła robić się kolejka. Nad stan załogi szybko dał się we znaki obsłudze, która zmuszona była do zorganizowania dodatkowych krzeseł, wielu krzeseł należałoby dodać, bo potem próbowano zliczyć całą załogę, ale poprzestano liczenie na stu, bowiem po tej setce do policzenia zostawało jeszcze wiele osób (nie dlatego, że obsługa nie potrafiła dalej liczyć, ale po prostu było to niemożliwe, bo załoga krzątała się po mesie, jak mrówki w mrowisku). Któż by się spodziewał, że na łajbie większej od poprzedniej znów zacznie brakować miejsca.
Muzycy pojawili się na mostku kwadrans po zaplanowanym czasie. Opóźnienie było wskazane, aby każdy przybyły miał czas na znalezienie sobie w miarę wygodnego miejsca. Te koncerty są jak nieuleczalna choroba zakaźna, bo kto raz odważył sie być na jednym z nich, kolejnych już nie opuszcza. Zostaje zakażony pieśniami gór i mórz na zawsze, a wtedy kwartał oczekiwania bywa bardzo długim. Czar naszego muzycznego wędrowania dręczy, jeśli przerwa między kolejnymi wędrówkami jest zbyt długa.
Zasiedli wygodnie i dali sygnał do rejsu. Zabrzmiały rytmiczne, harmonijne dźwięki. Ruszyli. Jest jednak jedna niedobra wiadomość. Grupa Wędrownego Bractwa niestety – dzisiaj gra w niepełnym składzie. Dało się wyczuć brak jednego ogniwa, tego uroczego fletu i harmonijki ustnej. Mariusz niestety nie miał wyboru - musiał pauzować. Do ostatniej chwili liczyliśmy, że jednak będzie inaczej, ale komplikacje zdrowotne Mariusza były nie do przeskoczenia. Cały ten koncert muzycy jemu dedykowali. Partie gitarowe Mariusza przejęli pozostali, lecz balansujące dźwięki fletu i harmonijki wypełniły się ciszą. Wawrzek, Grzesiek, Jacek dali czadu, ale bez Mariusza było trochę kuso. Każdy z nich ma swoją muzyczną osobowość, której nie da się zastąpić.
Mając jednak świadomość, że grają ten koncert dla Mariusza ruszyli we trójkę dość pewnie. Tego by przecież Mariusz chciał, aby żaden z nich wstydu nie przyniósł. Zaczęli jak zwykle od Bieszczadzkich Aniołów, takich, które jak kogoś dotkną, to ten ktoś zostaje ich bratem. Potem w mesie zapłonęło ognisko, a nad nim woda w kociołku zaczęła durli, durlu wrzeć. Kucharze zaczęli szykować przekąski, a barman wymienia kolejną beczułkę piwa. Wnet miedzy stolikami mesy przejeżdża Biała Lokomotywa, zmierza do krainy, gdzie brzęczą pszczoły, pluszcze rzeka, gdzie słońca blask i cienie drzew. Po niej przystają na chwilę w zadumie pieśni o prawdziwym przyjacielu, takim, z którym mógłbyś iść w góry jedną liną przewiązany. Znów przychodzą do nas anioły, tym razem zimowe: grudniowy, styczniowy, lutowy i marcowy. W jaki wspaniały nastrój nas wprowadzają przed wieczornym żeglowaniem od brzegu szklanego po szklany horyzont. Po tym żeglowaniu rozwijamy skrzydła aż do gwiazd, tak jak ptaki na błękitnym niebie, by powrócić znów nad morze – Bałtyckie i do górala, co zaciągnął się na kuter rybacki. Po humorystycznej pieśni na góralską nutę siwy anioł wprowadza nas w stan melancholii, po czym swe stopy zanurzamy w mądrej wodzie dobrej rzeki. Za przeszkleniem mesy, w wieczornym mroku dostrzegamy szarych ludzi, którzy asfalt depczą, pozbawieni złudzeń, marzeń. Żal nam ich, bo nie są w stanie dostrzec w mech odzianego kamienia i poczuć smaku powietrza. I muzycy zdają się żegnać pieśnią pożegnalną, lecz po niej wprowadzają nas w świat obłoków fantasmagorii. Nadchodzi chyba czas na jeszcze jedną beczkę piwa, tym razem w tawernie przy kei w Muna Port. Popijamy wesoło, tańczyć się chce. Załoga tańczy wykorzystując każdy wolny skrawek między stolikami. Ależ się rozkręcili, gdy nagle zapraszają nas na kolejne piwo.
Przerwa trwa dwadzieścia minut. Po niej odchodzimy od baru i udajemy się na dziką włóczęgę, podczas której zatrzymujemy się wsłuchując w kołysankę dla zapomnianej. Po niej słyszymy opowieść o trzeciej miłości, która wiedzie nas na skrzydłach żagli w brzask. Brzask jednak jest jeszcze odległy, a na trasie naszej muzycznej podróży pojawia się Bar w Beskidzie. Znów jest okazja by z gardła kurz wypłukać: Lej się chmielu! – wtórujemy, ale dociera do nas wieść niespodziewana: chmielu w butelkach, ale też i jedzenia zaczyna brakować! No cóż nie spodziewali się tak licznej załogi. Na następny rejs będzie trzeba zabrać większe zapasy. Nie ma wątpliwości, że przed następnym rejsem szefowa Małgorzata musi przeprowadzić nowe kalkulacje. Skończyły się smaczne hamburgery i tortille, a czujemy już tylko unoszący się smak i zapach pomarańczy. Wprowadzają nas one w lunatyczne wyznania o drodze przez ciemną noc, którą oświetlają gwiazdy. Ludzie o tej porze śpią już w swoich domach, lecz my idziemy dalej tam gdzie księżyc złoty lśni. Tak popadamy w zadumę o marzeniach, których z pewnością nikomu nie sprzedamy, ale ruszymy, aby sie spełniły.
Piękne granie, radosne śpiewanie i tańce trwają. Zastanawiamy się chwilkę, który to już raz spotykamy się tak, wypływając na tak długi muzyczny rejs. Niesamowite, to już piąty, a może szósty? W tym zachwycie zapomnieliśmy o rocznicy naszych spotkań. Jakże przez ten czas rozrosła się nasza łajba z cudowną załogą. Na niej nie ważne kto i jaką organizację reprezentuje, na niej nie ważne kto i jakie ma poglądy, na niej nie ma miejsca na politykę i podziały, bo na niej wszyscy stanowią jedną załogę - zawsze z taką ideą wyruszamy na te nasze muzyczne podróże, jak i na każdy inny szlak.
Muzyczna łajba płynie dalej. Wspominamy kapitana Farell’a z Tawerny „Pod Jodłą”, wracamy na chwilkę do domu, ale wkrótce dźwięki z pudła gitary przywołują nas z powrotem. Kilometry już za nami i zachód słońca daleko za nami, dlatego gromko śpiewamy: la la la la la lalalalalala la la! Echo zaś niesie nad górami naszą pieśń radosną, pieśń bez końca. Zbliżamy sie do końca drugiej części podróży. Powoli zwalniamy wpierw przysiadując na ławce, na peronie, potem oddając się tonowi pieśni pożegnalnej. Ponownie przywołujemy Bieszczadzkie Anioły i zatrzymujemy się, lecz tylko na krótki odpoczynek. Została jeszcze nam trzecia część podróży, chyba najbardziej spontanicznej, której tutaj nie opiszemy. Kto był to wie, a kto nie był jeszcze z nami na tej podróży, zapraszamy na kolejną. Za niedługo ją ogłosimy.
Podczas tego wieczoru bawiliśmy się znowu wyśmienicie. Kucharze, barmani, kelnerzy - choć było ich tylko trzech, starali się jak mogli, aby obsłużyć tak liczną załogę i trzeba powiedzieć: panie i panowie czapki z głów - dali radę. Dziękujemy muzykom i wszystkim uczestnikom, którzy tego wieczoru bawili się z nami w Aquariusie, współtworząc jedyną w swoim rodzaju Grupę „Zanim znów wyruszysz w góry”. Za nami kolejne spektakularne wydarzenie, nie mające chyba nigdzie indziej swojego odpowiednika. Prowadząca nas muzycznie Grupa Wędrownego Bractwa znowu dała czadu. Szkoda, że musieli wystąpić w okrojonym składzie, ale nie dało się nic temu zaradzić - Mariusz, ten koncert dedykowany był Tobie (brakowało nam wszystkim tych balansujących dźwięków fletu i harmonijki). Wracaj szybko do zdrowia.
Do zobaczenia na kolejnym rejsie!
Muzycy pojawili się na mostku kwadrans po zaplanowanym czasie. Opóźnienie było wskazane, aby każdy przybyły miał czas na znalezienie sobie w miarę wygodnego miejsca. Te koncerty są jak nieuleczalna choroba zakaźna, bo kto raz odważył sie być na jednym z nich, kolejnych już nie opuszcza. Zostaje zakażony pieśniami gór i mórz na zawsze, a wtedy kwartał oczekiwania bywa bardzo długim. Czar naszego muzycznego wędrowania dręczy, jeśli przerwa między kolejnymi wędrówkami jest zbyt długa.
Zasiedli wygodnie i dali sygnał do rejsu. Zabrzmiały rytmiczne, harmonijne dźwięki. Ruszyli. Jest jednak jedna niedobra wiadomość. Grupa Wędrownego Bractwa niestety – dzisiaj gra w niepełnym składzie. Dało się wyczuć brak jednego ogniwa, tego uroczego fletu i harmonijki ustnej. Mariusz niestety nie miał wyboru - musiał pauzować. Do ostatniej chwili liczyliśmy, że jednak będzie inaczej, ale komplikacje zdrowotne Mariusza były nie do przeskoczenia. Cały ten koncert muzycy jemu dedykowali. Partie gitarowe Mariusza przejęli pozostali, lecz balansujące dźwięki fletu i harmonijki wypełniły się ciszą. Wawrzek, Grzesiek, Jacek dali czadu, ale bez Mariusza było trochę kuso. Każdy z nich ma swoją muzyczną osobowość, której nie da się zastąpić.
Przerwa trwa dwadzieścia minut. Po niej odchodzimy od baru i udajemy się na dziką włóczęgę, podczas której zatrzymujemy się wsłuchując w kołysankę dla zapomnianej. Po niej słyszymy opowieść o trzeciej miłości, która wiedzie nas na skrzydłach żagli w brzask. Brzask jednak jest jeszcze odległy, a na trasie naszej muzycznej podróży pojawia się Bar w Beskidzie. Znów jest okazja by z gardła kurz wypłukać: Lej się chmielu! – wtórujemy, ale dociera do nas wieść niespodziewana: chmielu w butelkach, ale też i jedzenia zaczyna brakować! No cóż nie spodziewali się tak licznej załogi. Na następny rejs będzie trzeba zabrać większe zapasy. Nie ma wątpliwości, że przed następnym rejsem szefowa Małgorzata musi przeprowadzić nowe kalkulacje. Skończyły się smaczne hamburgery i tortille, a czujemy już tylko unoszący się smak i zapach pomarańczy. Wprowadzają nas one w lunatyczne wyznania o drodze przez ciemną noc, którą oświetlają gwiazdy. Ludzie o tej porze śpią już w swoich domach, lecz my idziemy dalej tam gdzie księżyc złoty lśni. Tak popadamy w zadumę o marzeniach, których z pewnością nikomu nie sprzedamy, ale ruszymy, aby sie spełniły.
Muzyczna łajba płynie dalej. Wspominamy kapitana Farell’a z Tawerny „Pod Jodłą”, wracamy na chwilkę do domu, ale wkrótce dźwięki z pudła gitary przywołują nas z powrotem. Kilometry już za nami i zachód słońca daleko za nami, dlatego gromko śpiewamy: la la la la la lalalalalala la la! Echo zaś niesie nad górami naszą pieśń radosną, pieśń bez końca. Zbliżamy sie do końca drugiej części podróży. Powoli zwalniamy wpierw przysiadując na ławce, na peronie, potem oddając się tonowi pieśni pożegnalnej. Ponownie przywołujemy Bieszczadzkie Anioły i zatrzymujemy się, lecz tylko na krótki odpoczynek. Została jeszcze nam trzecia część podróży, chyba najbardziej spontanicznej, której tutaj nie opiszemy. Kto był to wie, a kto nie był jeszcze z nami na tej podróży, zapraszamy na kolejną. Za niedługo ją ogłosimy.
Do zobaczenia na kolejnym rejsie!
Dorota i Marek
LINKI DO WCZEŚNIEJSZYCH SPOTKAŃ Z GRUPĄ WĘDROWNEGO BRACTWA:
16.02.2018 - Oddech gór, powiew morskiej bryzy
19.05.2018 - Drugi oddech gór i powiew morskiej bryzy
28.09.2018 - Trzeci oddech gór i powiew morskiej bryzy
7.10.2018 - Podbabiogórska jesień
7.12.2018 - Czwarty oddech gór i powiew morskiej bryzy
16.02.2018 - Oddech gór, powiew morskiej bryzy
19.05.2018 - Drugi oddech gór i powiew morskiej bryzy
28.09.2018 - Trzeci oddech gór i powiew morskiej bryzy
7.10.2018 - Podbabiogórska jesień
7.12.2018 - Czwarty oddech gór i powiew morskiej bryzy
Było jak zwykle cudownie. Nie było by tak cudownie bez wspaniałych organizatorów. Dziękuję
OdpowiedzUsuńDorotko i Marku. Jesteście W I E L C Y !!!!!!!!!!!!
Było jak zwykle cudownie. Nie było by tak cudownie, gdyby nie wspaniali organizatorzy. Bardzo dziękuję Dorotko i Marku. Jesteście W I E L C Y !!!!!!!!!
OdpowiedzUsuń