Kiedy najbardziej denerwujesz się, jak wybierasz się w góry? Otóż wtedy, gdy przychodzisz na miejsce zbiórki i… nie ma nikogo. Sobota. Godz. 6.10. Dochodzę do miejsca wyjazdu. Pusto. Czuję dziwny niepokój. Narasta z każdym krokiem. Odjazd 6.30 – przecież ludzie zawsze byli wcześniej! Czyżbym pomyliła czas wyjazdu? Jak godzinę później – to… posikają się ze śmiechu. Jak godzinę wcześniej to… to by zadzwonili przecież! – tłumaczę sobie. Jestem po drugim covidzie, mam prawo się mylić. No to idę z sercem na ramieniu na parking przy grillu. Czarno. Pusto. Zimno. Jeeeejku…
Nagle od drewnianej barierki odkleja się postać. To Heniu. Z Warszawy. Nawet facet nie ma pojęcia, jak się ucieszyłam na jego widok. Radość, że nic nie pomyliłam! Heniu całą noc jechał pociągiem z Warszawy do Krakowa, zasypiał w trasie między wtargnięciami konduktora, ranek zaczął od kaweczki na stacji paliw i zaraz potem ruszył z nami w góry. Po wycieczce czeka go kolejna noc w pociągu, bo wrócić trzeba. Drugą taką osobą jest Andrzej, też z Warszawy. Podziw i szacunek. Trzecią, która jeździ z nami na podobnych zasadach jest Roma z Bielska-Białej. Czyż Dorocie i Markowi trzeba lepszej reklamy? Dlaczego akurat z Dorotą i Markiem? Bo energia płynąca od nich jest czysta, odżywcza i inspirująca.
Wiagra w sprayu na wzmocnienie w górach
W autobusie – tradycyjnie – dostajemy ściągi z rozpiską trasy, kolorem szlaków, czasem przejścia i numery telefonów alarmowych. Marek opowiada o górach, w które jedziemy. Mój mózg zakodował dwie priorytetowe informacje: nazwa Skrzyczne pochodzi od skrzeku czyli rechotu żab i druga: na przełęczy przed szczytem przewidywany jest wiatr o sile 50 km/h. Jest to maksymalna siła wiatru, z którą człowiek potrafi sobie normalnie poradzić w górach.
- No to se poradzimy – pomyślałam.
I w tym momencie mój Anioł Stróż powinien był mnie szturchnąć i ostrzec. Ale nie szturchnął. I nie ostrzegł. Oj, głupoto babska. Jakże mi porównywać swoje umiejętności radzenia sobie w górach do umiejętności Marka?
Przypominam sobie rady Waldiego:
- Odejdź od myślenia SKS, czyli Starość - K….. - Starość na rzecz SMS. Co to jest? SMS to znaczy Stan Młodości Stabilnej. Waldi ma rację, jego SMS biorę za fundament swojego działania.
Ania bierze wdychawkę na astmę i z sąsiednich siedzeń padają pytania:
- Co to? A na co to?
- Wiagra w sprayu. Na wzmocnienie w górach - odpowiadam żartem.
- Jak tak, to ja też chcę – przekomarza się Ella – kobieta-ogień.
- No, jak Ella do swojego temperamentu doda jeszcze coś na wzmocnienie to aż strach myśleć…
Wjeżdżamy w góry, śnieg i słońce. Z nosami przyklejonymi do okien, zupełnie jak dzieci, patrzymy urzeczeni jak błękit nieba współgra ze słońcem, a wszystko to przenika ośnieżone drzewa. Na szczytach gór prężą się oblodzone choinki niczym kryształowe wojsko na defiladzie. Lód na gałęziach wyostrzył ich kształty. Słońce przenika przez lodowe pnie i konary i puszcza refleksy ku nam. Mruga i błyska z kryształowych drzew, wabi nas, zachęca, przyciąga. Wysypujemy się z autokaru i z zachwytem patrzymy dookoła.
Czas start. Godzina 9.30. Ostro pod górę. Idziemy gęsiego. I to ból, bo jak chcesz zrobić zdjęcie, to masz świadomość, że wstrzymujesz ruch, że blokujesz ścieżkę. Bokiem ominąć się nie da, bo śnieg głęboki. Idę więc naprzód, a błękit nieba kusi, słońce igra ze mną, mówi: no i co? nie jest przepięknie? Fotografuj! Stój! zatrzymaj chwilę, bo minie! I minęła. Na wzniesieniu już dominowały chmury.
Listy do M na śniegu 😀
Im wyżej tym piękniej. Maszerujemy gęsiego, krok za krokiem: Ella, Grześ, Nina, Henio, Ziutka, Leszek, Dorka, Kasia, Beata, Tatiana. Nie wytrzymuję i zatrzymuję faceta przede mną prosząc o zdjęcia. To Leonardo. Robi fotki nam, ja jemu i jego niepokornej koleżance. I gadamy. O czym w górach rozmawia obca kobieta z obcym facetem?
Zdziwilibyście się. O relacjach, o związkach, o miłości, o rozstaniach. Co zapamiętałam od potężnego Leonardo w czerwonej kurtce? Że partnerka powinna być niepokorna, że faceta nie kręci kobieta, która przynosi mu pantofle, podaje zupę na talerzu, wielbi go i przytakuje. Że charakterna ma być. Przytakuję. Hmmm… co myślicie ?
Idę z Tatianą dalej, robimy zdjęcia bez opamiętania. I staję jak wryta. Na śniegu jest wyrysowane ogromniaste serce, a w nim – dokładnie na środku litera M.
Nadawcą jest ktoś z naszych? I do kogo adresowany ten śnieżny list miłosny? Dochodzimy do reszty grupy. Robimy fotkę pod ośnieżonym napisem: Malinów i pytam Marka:
-Jest jakaś Marysia w grupie? bo… Marty Edka nie ma, Marylka nie pojechała, no to co za kobita może być na M?
Wszyscy zastanawiają się.
- Na M to nie wiem, nie ma… – stwierdza Marek.
Nagle perlisty śmiech rozbija ciszę. Wibruje w powietrzu. Tak uroczo śmiać się potrafi tylko Ella i Beatka. Za moment słychać stwierdzenie:
- Jaka kobieta na M? M to MAREK.
No i polazł do jaskini…
Zatrzymujemy się na wzniesieniu, ośnieżone góry w dali zamykają horyzont. Droga rozwidla się. Na rozdrożu tabliczka: Jaskinia Malinowska 50 m. Patrzę ukradkiem na Szczypiorka. To facet, który rozdziela miłość na cztery obiekty: góry, książki, broń, jaskinie. Pewnie polezie do jaskini – myślę. No i polazł. Jeszcze przed wejściem cyknęłam fotkę, jakby co… jakby zaginiony w akcji… Z nim poszli Ella, Leszek, Dorota i Marek.
Szczypiorek po spenetrowaniu jaskini opowiada skromnie:
- Weszliśmy. Zdobyliśmy. Wyszliśmy. Stopień trudności? Łatwy. Klamry, drabinki, normalna jaskinia. Wewnątrz – ciemno, pająki, trochę błota.
Po chwili uzupełnia:
- Jak doszedłem do jaskini to wychodził Leszek, Ella i dziewczyna, której imienia nie znam. Zszedłem na dół z Dorotą i Markiem. Jaskinia miała mieszkańców. Na szczęście tylko ja ich znalazłem, a było ich pełno. Najbardziej jadowity polski pająk Sieciarz Jaskiniowy. Jak ostatni wychodziłem, to zobaczyłem je tylko dlatego, że czekałem na wolną drabinkę i mi się nudziło. Wszyscy pod nimi przechodzili. Ale takie zaspane pająki są mniej groźne. Nawet jak ktoś wyniósł go niechcący na sobie, to pająk nie przeżył mroźnego spaceru, bo zabija go już minus 4 stopnie. Czuje się idealnie w siedmiu stopniach na plusie.
Szczegóły indywidualnych doznań Szczypiorkowych z jaskini: kliknij tutaj.
Nie ma wyjścia – trzeba iść!
Nie podchodziłam do jaskini - ruszyłam w trasę, by mieć zapas czasu. Usiłowałam dogonić Beatkę, ale szans nie było. Ona jak ruski traktor – ostro do przodu i jazda. Z nią na szlaku nie mam szans.
Śnieg zaczął padać, wiatr się wzmagał, coraz trudniej się szło. Drzewa pod naporem śniegu przygięte nienaturalnie do ziemi urzekały swą niepowtarzalnością. Bryły śniegu o różnych kształtach uruchamiały wyobraźnię – co zostało przysypane? co ukrywa się pod śniegiem? Nagle zorientowałam się, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo z naszych. Za mną tylko grupa narciarzy wspina się mozolnie do góry. Zaczynam pilnować trasy, patrzę uważnie po drzewach szukając znaków. Jest rozwidlenie, szukam czerwonego. Wiem, że za mną, że na końcu idzie Dorota i Marek. Nie przegapię – mają dzisiaj pomarańczowe kurtki i pomarańczowe bandanki. Celowo, by być widocznymi. Oni zamykają grupę, więc mam poczucie bezpieczeństwa. Z trudem odczytuję na zaśnieżonej tabliczce: Przełęcz pod Malinowem. Pytam narciarzy:
- Na Skrzyczne tędy?
- Tak, prosto do góry, jak pani zobaczy zamarznięte ciała, to znaczy, że tędy – odpowiadają z trudem przekrzykując wiatr.
Idę z wysiłkiem, za mną narciarze. Ktoś z nich mówi, że do szczytu jeszcze 1,5 godziny. Wydaje mi się to niemożliwe, że w takiej pogodzie dam radę jeszcze 1,5 godziny iść. W takiej pogodzie? – wtedy tak myślałam. A potem sprawdziło się porzekadło: Nie narzekaj, bo zawsze może być gorzej.
Wiem, że łyk gorącej herbaty dodałby mi sił, ale nie zatrzymuję się, bo wtedy stracę narciarzy z zasięgu wzroku. Poczucie bezpieczeństwa jest ważniejsze niż pragnienie.
Mija mnie ktoś z naprzeciwka. Pytam:
- Daleko do Skrzycznego?
- Daleko. Jeszcze Małe Skrzyczne i dopiero potem… daleko… - odpowiada.
- Nie pocieszył mnie pan.
- Nie ma wyjścia, trzeba iść – odpowiedział.
Nie cel jest ważny – ważne żeby iść – myślę. Ważna jest droga do celu. Ona szlifuje człowieka. No to idę. Zatrzymują mnie ośnieżone skały. I radość. Są! Zygmunt i Roma! Nasi! Za chwilę Dorota i Marek, i Ella, i Leszek, i Nina, i Grześ. Ella śmieje się, wchodzi na szczyt skały niczym Ourea – bogini gór. Rozkłada ręce jak do lotu. Fotografujemy z podziwem. Podobne akrobacje robi Nina, Grześ i Tatiana. A Zygmunt i potem Roma wchodzą do dziupli skalnej. Chronią się przed wiatrem? Ja zaś szukam kijków, okazuje się, że któryś z narciarzy pomylił swoje z moimi. Na szczęście wymieniamy się - ulga, bo bez kijków iść dalej to nie sposób. Reszta naszych stoi za załomem skalnym, tu mniejszy wiatr, jest czas na łyk herbaty.
Wszystkie pierdolety świata idą precz
I w drogę. Na Skrzyczne. Ubieram na puchówkę kurtkę chroniącą od wiatru. Ruszamy. Najpierw Ella, Nina, Grześ, potem Szczypiorek, ja po jego śladach, za mną Leszek. Z czasem wyraźnie przed sobą widzę tylko Szczypiorka. Poza nim wokoło szarzejąca biel. Wiatr wzmaga się, zaczyna się śnieżyca. Szczypior ma gogle, ja na to nie wpadłam, więc przymykam oczy, bo lodowate igiełki wbijają mi się w twarz, mimo że mam specjalną maskę. Reguluję oddech, bo wydaje mi się, że wiatr wpycha mi powietrze po wydechu z powrotem do gardła. Ruchomość głowy mam ograniczoną dwoma kapturami – od puchówki i od przeciwwiatrowej kurtki - naciągniętymi na czapkę.
Widzę przed sobą tyłek Szczypiorka. Nie mogę wyżej podnieść głowy, bo kaptury ograniczają pole widzenia. A wiatr w nich szaleje - szarpie, huczy, turkocze. Widoczność minimalna. Wpatruję się w tyłek Szczypiorka, jego szerokie spodnie targane wiatrem są jedyną ruchomą ciemną plamą, jedynym punktem odniesienia, na tej lodowo-szarej przestrzeni. Idę powoli i ze zdziwieniem zauważam, że śnieg zasypał ślady jego butów. To staram się iść w linii prostej za widmem portek na horyzoncie. Ale z każdym moim krokiem, ono robi się coraz mniejsze, coraz bardziej blaknie, wreszcie znika. Potem widać tylko punkcik – tylko odblask na jego plecaku. Po jakimś czasie i odblask znika.
- No to jestem w dupie – myślę – sama w zamieci. W razie czego poczekam na Dorotę i Marka – planuję.
Ale idę. Powoli. Bardzo powoli, a wiatr robi ze mną co chce. Nie myślę o niczym, wszystkie pierdolety tego świata idą precz. Gubi się poczucie czasu. Przychodzi wolność od emocji i od myśli. Liczy się tu i teraz. Wzrok skanuje teren przed każdym krokiem i podpowiada, gdzie postawić stopę, by nie zapaść się w śniegu. Obok straszą prawie metrowe dziury po butach. Ciemniejsze przestrzenie po prawej i lewej to zaśnieżone drzewa i krzewy, domniemywam, że trasa musi iść środkiem. No to idę. Przypominam sobie zasadę: zanim zaczniesz walkę – wybierz pole bitwy. Moja walka z wiatrem dawno się rozpoczęła, ale pola bitwy nie mogę wybrać. To przyroda rozdaje karty. Miejscem walki jest odcinek między Malinowską Skałą a Małym Skrzycznem, a dokładnie wąska na szerokość stopy ścieżka, ubita w śniegu i totalnie zasypana. Rozpoznaję ją po innym odcieniu szarości, bo w tej krainie lodu – szarość zabiła biel.
Nie mam pojęcia jak bardzo jest zimno, jaka jest odczuwalna temperatura. Wiem, że bardzo. Wiecie po czym się orientuję, że jestem wyczerpana? Bo nie mam siły zrobić zdjęcia. Bo trzeba by zdjąć rękawiczkę, odsunąć zamek w nerce na brzuchu, wyjąć komórkę, włączyć, zrobić fotkę i wsio z powrotem. To ponad moje siły. Wtedy. Tam. Na tej przełęczy.
Pomoc to dawanie mocy, a nie ratowanie ofiar
Słyszę gwizdanie, które momentami przechodzi w śpiew.
- Czy to fatamorgana słuchowa z wyczerpania czy co? Kto ma siłę śpiewać w takim wietrze? – zastanawiam się, ale nie mogę się odwrócić, by to sprawdzić.
Gwizdanie narasta, robi się coraz mocniejsze, wyrazistsze. Niebieska kurtka koło mnie. To Leszek.
- Co Ty? Gwiżdżesz na takim wietrze? Jakim cudem? – pytam.
- To nie ja, to moje kijki – odpowiada z trudem łapiąc oddech.
Wsłuchuję się. Taaak. Ma rację. To wiatr gwiżdże, tańczy w jego kijkach. Słuchamy i śmiejemy się oboje. Taka muzyka w zamieci to aż dziwne…
Mnie się wydawało, że to Leszek gra jeszcze, a to w kijkach grało…
Musimy iść gęsiego, więc puszczam go przodem, by go nie spowalniać. Oddala się. Idę po jego śladach szukając wzrokiem niebieskiej kurtki. Idę coraz wolniej.
- Yyyyyyzzzzzszzzz… - coś do mnie woła, ale nie jestem w stanie zrozumieć ani słowa.
- Nie słychać! Jest ok, idź – odkrzykuję i myślę – dziwne to, dlaczego go nie słyszę? Niebieska kurtka jest coraz mniejsza, ale co jakiś czas zatrzymuje się i odwraca. Widzę jak robi obrót w moją stronę, ale nie słyszę kompletnie co krzyczy.
- Hej! – to udało się wydrzeć dźwięk wiatrowi i usłyszeć.
- Hej! – odpowiadam Leszkowi.
Tu – w tym miejscu i tym czasie - panuje tylko wiatr. My jesteśmy pionkami na jego szachownicy usiłującymi rozegrać własną grę. Idę bardzo powoli w maksymalnym skupieniu i patrzę uważnie pod nogi. Towarzyszy mi tylko wiatr. Nagle zderzam się z niebieską kurtką.
- Jojku, skąd Ty? poczekałeś…
- Straciłem Cię z zasięgu wzroku to się wróciłem – odpowiada na moje zdziwione spojrzenie.
Idę za nim pilnując kontaktu wzrokowego. Fajnie mieć super kumpli. Miałam świadomość, że pilnuje mnie na trasie i to dało mi moc. Przypominam sobie słowa Mateusza Grzesiaka: „Pomoc to dawanie mocy, a nie ratowanie ofiar”. Leszku – jesteś the best. Dziękuję.
Na Małym Skrzycznem spotykamy naszych. Tam dyktatura wiatru się skończyła. Bo jest las. Można ściągnąć jeden kaptur i drugi, i zobaczyć wreszcie jak jest pięknie. A jest. Bajecznie.
Totalnie nie do wiary
Coraz więcej narciarzy na trasie, czuć jakoś podświadomie, że schronisko blisko. Jeszcze zdjęcie na szczycie. Ale tabliczka z napisem: Skrzyczne - cała jest pokryta śniegiem, nie widać napisu, mimo tego robimy foty zamarzniętymi rękami i schodzimy do schroniska. Odpoczywamy, a cześć naszych już zaczęła schodzić, bo zejście jest strome, prawie 1000 m. Ja i Ella dla bezpieczności wybieramy zjazd kolejką. Ale wahamy się jeszcze, rozmawiamy z Zygmuntem i Romą i pytamy o trasę zejścia. Zygmunt znika w lesie. Kupujemy bilety na zjazd krzesełkiem do Szczyrku, stoimy przed wejściem do kolejki, a tu nagle przed nami wyrasta Zygmunt.
- Wróciłem się upewnić czy schodzicie szlakiem czy jednak zjeżdżacie krzesełkiem. No bo idę, a Was nie ma za nami… - dopytuje zatroskany.
Przepraszamy, Zygmunt ponownie znika w lesie. Ostatni z grupy. A my na krzesełko, zamykamy osłonę i machając nogami patrzymy na świat z góry. Z radością.
- A wiesz, że ja mam lęk wysokości? – przyznaje Ella patrząc na stromizny pod nami.
- Akurat! – myślę – przecież zaliczyła wszystkie dwutysięczniki! I biega po szczytach jak kozica! Na Gerlach nawet wyszła!
- Ja też mam – zdradzam.
A krzesełko buja i kołysze się nad górami. My zaś zagłuszamy ten nasz lęk wysokości śpiewaniem.
W Szczyrku idziemy do knajpki zwanej Destylarnią, w ramach rekompensaty za wysiłek zamawiamy piwo, Ella odbiera telefon:
- Gdzie jesteście? – to Zygmunt.
Za chwilę przychodzą z Romą. Jestem w szoku. Jakim cudem tak szybko zeszli skoro wyruszyli ostatni? Jakim cudem są pierwsi na dole? Totalnie nie do wiary. A jednak są obok nas.
-Tłumy ludzi i korki na ulicy. Czekamy w zaspach na autobus na umówionym przystanku. Ostatnie podrygi wiatru uderzają w nas zimnem. Słychać męski krzyk:
- Autobus stoi w korku, idziemy do baru!
Ludzie idą. Coś mnie niepokoi. Dlaczego to nie Marek woła?
- Skąd jesteście ? – pytam krzyczącego.
- Ze Ślónzka – odpowiada.
- Hej! to nie nasi! To ze Śląska, wracajcie! My nie do baru! - drę się.
Słychać sygnał pojazdu uprzywilejowanego.
- To Franciszek (kierowca) na sygnale jedzie – śmieje się Dorota.
I faktycznie po chwili przyjeżdża Franciszek totalnie nieświadomy faktu, iż nigdy wcześniej tyle kobiet, z taką niecierpliwością, na niego nie czekało. I wracamy do Krakowa. Heniu jeszcze z Krakowa do Warszawy. A Roma od razu ze Szczyrku do Bielska-Białej.
Przygodę czas skończyć, bo za tydzień Dorota i Marek zapraszają na inną wyprawę. Tym razem Świątynia Lodowa na Słowacji. I podobno miejsca są tylko na rezerwie.
Lejdi Masakra
Super opisane .Na mojej twarzy gościł uśmiech ,wzruszenie.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSuper się to czytało. Gratulacje.
OdpowiedzUsuń