Mawia się, że żołnierz najlepiej idzie do boju po dobrze nieprzespanej nocy. Gówno prawda. Nieprzespana noc była, a bój to… tylko trzy szczyty do zdobycia: Miejska Góra, Sałasz i Korab. Tylko? Ale po kolei.
Dzień przed wyprawą telefon od Doroty:
- Odczuwalna ma być minus osiem. Wiatr. Potem zero. Luzik. Słońce.
- Co to? Czarownica jesteś? Zamówiłaś pogodę? – prowokuję.
- Nie czarownica, ale czarodziejka! – stanowczo odpowiada.
No więc o 7.30 ruszyliśmy z Krakowa. W góry z Czarodziejką. I słońce razem z nami.
Znaleźne jest w domyśle – i zrozum tu faceta!?
Na starcie Szczypiorek włączył turbodoładowanie i z kosmiczną szybkością zniknął na linii horyzontu.
- Przeszedł w inny wymiar, by usłyszeć własne myśli. Ten typ tak ma – zarejestrowałam zanim zniknął.
A my mozolnie wdrapywaliśmy się asfaltówką do góry – rozruch to miało być krótkie, ale ostre podejście. Ostre było. Czy krótkie? Pierwszą czynnością było ściągnięcie polarów i wepchnięcie ich do plecaków. A potem – ostro do góry. Za nami została Limanowa – murowane domki przechodziły stopniowo w drewniane dacze, a te z każdym zakrętem zamieniały się w chałupy, zaś asfaltowa droga – w wertepy ukryte pod śniegiem.
Im bardziej nabieraliśmy wysokości, tym ciszej robiło się w grupie, bo trudno gadać idąc pod górę.
- Patrzcie! – mówi Andrzej podnosząc ze śniegu różową czapkę.
- To czapka Jadzi z poprzedniego roku – śmieje się Marek.
Czekamy z niecierpliwością na dalszy bieg wydarzeń. Już projektuję w głowie jakie by tu znaleźne wymyślić z jajem.
Zderzamy się z Jadzią. Słońce mieni się brązami w jej kasztanowych włosach. Oczywiście jest bez czapki. Przytakuje, tak – to jej czapka. No i Andrzej oddaje.
- Tak za nic? – pytam oburzona.
- Znaleźne jest w domyśle – odpowiada tajemniczo.
- Yyy? Jak? I zrozum tu faceta!? Taką okazyję zmarnować! – wzdycham w myśl zasady, że najbardziej bolą człowieka niewykorzystane możliwości.
Ulega nawet rakooporny Andrzej
Strzałka z napisem Chłopska Góra prowadzi nas w las. Marek odbiera przez walkie–talkie ostrzeżenie ze szpicy, że w lesie jest ślisko. No to zakładamy miniraki. Nawet rakooporny Andrzej z Warszawy zatrzymuje się i wyciąga je z plecaka. Jedynie Henio-kaskader ślizga się na butach. Śnieg jest zmrożony, zlodowaciałe korzenie wystające spod śniegu podnoszą adrenalinę. Ostrzegamy się wzajemnie, uważnie patrząc pod nogi. Pierwsza wyglebiła Kasia. Podniosła się z gracją i dalej wytrwale zdobywała górę. My za nią. A śnieg w słońcu uśmiecha się do nas żółto-niebieskimi kropkami. Mruga zmrożonymi kulkami. Chrzęści i chrupie pod butami. Poddaje się, gdy kolce raków brutalnie rozrywają zlodowaciałą płaszczyznę.
I za moment w całej okazałości na tle błękitu wyłania się krzyż milenijny na szczycie Miejskiej Góry. Panuje niepodzielnie nad Beskidem Wyspowym. Zasłużona przerwa. Jest tak pięknie, że szkoda czasu na pożeranie kanapek – robimy zdjęcia indywidualne i grupowe w różnych układach i konfiguracjach. Wystawiamy twarze ku słońcu i mamy swoje 5 minut. Słońce pieści dotykiem. Poddajemy się temu. Ciepło rozchodzi się po ciele.
- Zatrzymać chwilę! – coś woła we mnie. Ustawiam niepokornych w śniegu na tle panoramy Beskidu Wyspowego i zapominam się w fotografowaniu.
Nagle ktoś mnie szarpie za rękę i słyszę męski rozkaz: stój tu i bądź cicho! No to stoję. Posłuszna i oszołomiona. Ustawia nas na szczycie i robi selfi. Wychodzi kapitalne! Fragment konstrukcji krzyża, w tle góry, śnieg i słońce, a na pierwszym planie radość życia. Jest cudnie. Chwilo trwaj!
Każda droga ma swoje konsekwencje
Ruszamy dalej. Ja, Ania, Andrzej, Henio, Grażynka, Anna. Przed nami Marta z Kasią znikają za zakrętem. W zasięgu wzroku mam Dorotę i Marka, więc nie patrzę na szlak, idziemy po równym to dobrze się gada.
- Stop. Coś tu nie gra. Pstrągi przecież tam – oznajmia Dorota.
- Po kiego komu tu pstrągi? – pytam.
- Stacja Pstrąga, Sałasz, niebieski… – mruczy, sprawdza w komórce.
A my nieruchomiejemy i patrzymy wszyscy: ja, Ania, Andrzej, Henio, Grażynka, Anna w Dorotę czekając na wdechu na jej decyzję. Mapa skojarzeń w głowie Doroty uruchomiła intuicję.
- Tędy! – stwierdza po chwili.
To krzyczymy za Martą i Kasią, żeby wracały.
Ojoj, teraz to już pilnujemy szlaku i Doroty. A zgubić się łatwo, szlak zakręca, wznosi się niespodziewanie, zbacza z przewidywanej drogi. Marek czuwa nad nami, idzie pierwszy i ogarnia leśne ścieżki.
- Cholera, jakbyśmy polazły dalej, to byłyby jaja, nie wiadomo ile byśmy nadbiły na GPS, ale jak potem wrócić do grupy – rozważam na głos.
Patrzę w głębię lasu, a mój mózg robi wycieczkę w przeszłość.
- Każda droga ma swoje konsekwencje. Jak w życiu – zapisuje mi się w głowie.
- No i kto się wykazał czujnością? Dorota! – podsumowuje Marta ze stoickim spokojem.
Wszyscy spierdzielają
Nadejszła pora na Łysą Górę. To zdobywamy. Mam jeszcze siłę i na gadanie, i na żarty, i na śmiech. Ktoś na kogoś czeka na trasie, ktoś komuś pomaga. Ktoś stwierdza, że koleżankę ma porządną, to musi na nią poczekać. Dywagujemy pół żartem pół serio: porządna od pożądania czy porządku? Pada odpowiedź, że to zależy od okoliczności. Pomarańczowa kurtka Doroty jest coraz bliżej, już widać uśmiech na jej twarzy.
- Przyspieszamy. Dorota zamyka. Jak czuję jej oddech na ramieniu, to wiem, że jestem w dupie. Czyli na końcu. Czyli ostatnia. Znowu. Nie chcę nikogo spowalniać. Odbijamy. Damy radę! – zarządzam.
To przyspieszamy i wprost proporcjonalnie do szybkości kroków pomarańczowa kurtka Doroty maleje za nami. I satysfakcja ogrzewa nam serce, chwilowa co prawda ;), że nie jesteśmy ostatni.
Dogania nas głos Doroty:
- Jak dochodzę to wszyscy ludzie spierdzielają. Nie masz z kim pogadać, nie masz z kim pośmiać się człowieku. Ja pierdziele, 50 ludzi w autobusie i idę sama.
- Trzeba chłopa dać jako zamykającego. Przystojnego chłopa to specjalnie kobity będą zostawać, żeby iść z nim – podpowiadam.
No i od następnej przerwy zamykającym był… Marek.
Strzeż się słowa, które rozdziela ludzi
Na szczycie Łysej Góry fotografujemy się z Markiem, który dopasował fryzurę do okoliczności, szamamy szarlotkę z bitą śmietaną lub inne rozkosze podniebienia, zaśmiewamy się do łez przy damskim kościotrupie siedzącym pod napisem: „czekam na idealnego mężczyznę”.
A za oknami góry. Na wprost. Pod nami. Nad nami. Przeszklone szyby skracają odległość. Uwierzcie – inaczej smakuje szarlotka z… widokiem na góry. Beata, Viola, Andzia i Marta zapatrzone w szczyt przed sobą, rozmarzone, wyglądają jak młode boginie pilnujące Olimpu - nie widać po nich zmęczenia. Tu łączy się przyjemność dla ciała z przyjemnością dla duszy. A jeszcze była przyjemność dla intelektu. Na zewnątrz, w środku, przy barze, na oknie, na ścianie, koło drzwi, praktycznie wokoło - sentencje myślowe. Mózg podążał za oczopląsem i zapisywał na twardym dysku pamięci:
• Nie trać czasu z kimś, kto go nie ma, aby go spędzać z Tobą. • Żeby być sobą, trzeba być kimś. • Ludzie nie są przygotowani do przyjęcia spełnionych marzeń. • Są ludzie, których uprzejmość jest gorsza od bezczelności. • Nie płacz, że Ci się coś skończyło, uśmiechaj się, że Ci się przytrafiło. • Żyj chwilą, tak jakby to była ostatnia chwila Twojego życia • Strzeż się słowa, które rozdziela ludzi
Jak to są zygzaki to jak jest prosto?
Pada decyzja, że czas wychodzić. Komu w drogę, temu raczki na buty… Dorota z Markiem oglądają zejście, sprawdzają, patrzą w las, na stok, na stromiznę i zapada decyzja.
- Tędy. Pójdziemy zygzakiem, bo w lesie może być wyślizgane – mówi Marek i schodzi stokiem.
My za nim. Wygląda, że schodzimy na krechę, nad głowami majdają nogi narciarzy na krzesełkach. Fajny widok, bo wydaje się jakby był świat pod nami, ale… trzeba patrzeć pod nogi. Mam raki to zabijam piętami jak na lodowcu w Norwegii, ale po jakimś czasie mięśnie nóg drgają ze zmęczenia, a tu połowy góry jeszcze nie ma. Z czasem spod śniegu wyłaniają się stopnie schodów to jest łatwiej. Mija mnie Janusz i patrzę jak stoi i zaśmiewa się do rozpuku przed jakąś tabliczką. No to ciekawość dodaje sił. Śmieję się i ja. A za mną ostrożnie dochodzą Ania i Jadzia. I śmiejemy się wszyscy. I tak co parę schodów naprzemiennie – uważność przy pokonywaniu stopni i śmiech przy tabliczkach. Co na nich było? Otóż zdradzam w kolejności zejścia: „Czujesz jak się Twoje pośladki zaokrąglają”?, „Wychodzenie po tych schodach zapobiega płaskodupiu” – zastanawiam się: - Cholera, a schodzenie też? I kolejna na dole „Podejście po schodach = osiem stosunków”. Jeden z naszych patrzy i myśli. Pewnie to samo co ja: - A schodzenie też?
Za plecami słyszę pytanie Ani:
- Jak to są zygzaki to jak się chodzi prosto?
Cóż, pytanie typowo retoryczne.
Wianuszek czy wieniec?
Kolejna góra przed nami do zdobycia, a mi brakuje sił. No to wlekę się z Dorotą, bo wsparcie psychiczne jest na wagę złota i staram się uciec przed zamykającym Markiem.
Mijamy naszych wracających już z Sałasza. Pędzą rozanieleni: Nina, Beatka, Viola, Andzia, Andrzej i Henio.
- W dupie to mam, byłam na Sałaszu w zeszłym roku. Nie idę tam, jak mam zaraz wracać – oznajmiam.
- Dasz radę, niedaleko – przekonuje Nina i Beatka.
- Co?! 300 metrów nie przejdziesz! Zasuwaj! – wsparła psychicznie Dorota.
No to zasuwam. To znaczy wlekę nogę za nogą. Balansuję na wąskiej, wydeptanej ścieżce starając się nie wpaść do dziur śniegowych po bokach. Dochodzę do szczytu i swojego i góry zwanej Sałasz. Słońce już zniża się miedzy drzewami i szczyt wygląda inaczej.
Marek dołącza do nas z dziewczynami. Staję obok nich do zdjęcia.
- Taaaa, patrz, zamykający Marek i wianuszek kobiet koło niego – mówi Dorota.
- Chyba wieniec pogrzebowy – mówię, myśląc o sobie.
A tu trza dalej! Jak Ruscy na Berlin. Nie ma wyjścia. Autobus czeka. Słońce zachodzi. No to idę. Szlak wiedzie prosto, potem w górę i w dół. Nasi nas mijają.
- Z góry i pod górę – marudzę.
- Jak w życiu – mówi Andrzej – jedni mają pod górkę, inni z górki.
No i zdobyłam. Trzeci szczyt. Aż trzeci. Korab.
- Patrzcie dokładnie tak samo jak rok wcześniej robię sobie zdjęcie na tym samym szczycie, w tej samej kurtce, z tymi samymi ludźmi. Czy to normalne?
- Tak. My też. To właśnie jest piękne – ktoś odpowiedział.
Chylące się ku zachodowi słońce oświetla cmentarz na szczycie góry. Cmentarz nr 359 z 1914 roku, 33 poległych. Przekrzywione znicze milczą w zamarzniętym śniegu. Marek opowiada o żołnierzach. Robi się nostalgicznie. Tu, na tym szczycie, dotyka nas przyroda. Swoją nieskażonością. I dotyka nas historia. Swoją ciszą. Słońce odprowadza nas do autobusu. Mimo zmęczenia uśmiecham się do bazi zaczepiających mnie na ścieżce. Wiosna idzie?
Do autobusu weszłam ostatnia. Ania ze mną. I zameldowałam Dorocie:
- Koniec doszedł. Koniec wszystkich końców, czyli ja.
Jak dowiedziałam się od Szczypiora, że Janek - debiutant, bo pierwszy raz na wycieczce z Dorotą i Markiem - jest w autobusie już od ponad półtorej godziny i przyszedł pierwszy z trasy, to szczena mi opadła. Szacun panie Janku. Wielki szacun.
Droga do Krakowa minęła niespodziewanie szybko. A ja? Zapisałam się już u Doroty i Marka na Santiago de Compostela z Portugalii na przyszły rok. No, żeby znowu nie być na rezerwie.
Lejdi Masakra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz