Dziennik wypraw i przystań przed kolejną wędrówką.

Mont Blanc, 3. doba: atak szczytowy

Trudno było zapaść w twardy sen. Nie jest łatwo wyciszyć się przed czymś tak bardzo emocjonującym. Po za tym ściany pomieszczeń sypialnianych w schronisku Goûter nie są wytłumione. Dokładnie słychać co się dzieje w naszej sali i w salach sąsiednich. Słychać każde otwarcie drzwi, każde potknięcie o plecak lub inne sprzęty stojące przy łóżkach, każde zakaszlnięcie, zachrapanie, gadanie w czasie snu. Każdy odgłos wybudzał. Nie wiadomo ile tak naprawdę czasu przespaliśmy. Może tylko jedną godzinę, a może dwie. Zapewne nie więcej, choć do łóżka położyliśmy się wcześnie, jeszcze za dnia. Spoglądając nocą przez okienko dostrzec można było piękne gwieździste niebo nad Goûter. Wczorajsze popołudniowe chmury rozeszły się zupełnie. Właśnie tak miało być. Pewna, ładna aura miała nastąpić na ten dzień.

W końcu zegarki dzwonią. Niepotrzebnie, bo już nie spaliśmy. Jest godzina 2:00. Nie ma już czasu na ostatni senny odlot. Wstajemy. Do wymarszu mamy wszystko przygotowane. Pozostaje tylko ubrać się, ale jak? Patryk sprawdza jak jest na zewnątrz. Stwierdza, że w miarę ciepło. Wystarczy koszulka i lekka kurtka. Wcześniej jednak udajemy się na śniadanie, które podają o godzinie 2:15. Menu nie różni się zbytnio od ostatniego w Tête Rousse: twardy chleb, wędlina, żółty ser, masło, jakiś dżem i coś jeszcze. Nie jemy dużo. Nie chce się. Ktoś nam powiedział, że podstawą jest picie – trzeba dużo pić, dlatego do plecaka dokupujemy jeszcze półtoralitrową butelkę mineralnej, która tutaj koszuje siedem euro. To się przecież musi udać i nie może tego zniweczyć niedopatrzenie jakiegoś drobiazgu, jeśli wszystko inne nam sprzyja. Wyszliśmy już tak wysoko, ale wciąż trzeba pokonać jeszcze blisko kilometr przewyższenia. Jeszcze nigdy nie doszliśmy tak wysoko.

TRASA:
Refuge du Goûter (3835 m n.p.m.) - Col du Dôme (4267 m n.p.m.) - Mont Blanc (4810 m n.p.m.) - Col du Dôme (4267 m n.p.m.) - Refuge du Goûter (3835 m n.p.m.)

W przedsionku jest tłoczno. Do wymarszu szykuje się w nim kilka zespołów. Nie zmieścimy się, więc czekamy, jak któryś z zespołów wyjdzie na zewnątrz. Nie wszyscy, którzy nocowali dzisiaj w Goûter ruszają do ataku szczytowego. Część osób postanowiła zostać jeszcze jedną dobę w schronisku dla lepszej aklimatyzacji, z zamiarem wyruszenia na szczyt kolejnej nocy. Musimy jeszcze chwilkę poczekać, aż zrobi się miejsce. W takim tłoku nie da się wyciągnąć liny, by nie narazić jej na uszkodzenie rakami, które są tutaj zakładane przez wspinaczy. W końcu przeluźnia się, gdy pierwsze zespoły (większość z wynajętymi przewodnikami) ruszają w górę. Zajmujemy ich miejsce w przedsionku. Robimy to samo co oni. Zakładamy buty, raki, potem wiążemy się liną. Osoby skrajne skracają ją na swoim torsie. Sprawdzamy się wzajemnie i pomagamy sobie, aby było wszystko jak należy. Pozostało tylko zagarnąć czekan do ręki, do drugiej kijek, który pomoże utrzymać stabilność na grani i wychodzimy na zewnątrz schroniska. Na zewnątrz jest prawie bezwietrznie. Daleko w dole widać mieniące się światełka francuskich osad alpejskich. Wyglądają jak gwieździste niebo. Noc jest ciemna, niebo zasiane jest gwiazdami. Panuje cisza, zupełna pustka jakbyśmy byli tu sami.

Osady w dolinach widziane nocą spod schronienia Goûter (3835 m n.p.m.). (fot. Patryk Ciepiela)


Około godziny 3:30 ruszamy w górę. Ostrym skosem wkraczamy na grań Aiguille du Goûter. Zmrożony śnieg skrzypi pod rakami, ale gołe dłonie nie czują mrozu, ani nawet większego chłodu. Dla dłoni największym komfortem termicznym jest być teraz bez rękawiczek. Ten kawałek drogi znamy, bo poznaliśmy ją wczorajszego popołudnia. Niedaleko za schroniskiem grań obniża się i skręca nieco na lewo, potem w prawo schodząc na przełączkę. Noc nie pozwala widzieć dalej jak kilka metrów wydeptanej ścieżki, ale silne światło czołówek pozwala wzrokiem sięgnąć dalej. Oczy skupiają się na ścieżce i jej sąsiedztwie - wypatrują zawirowań na powierzchni lodowca, mogących być efektem szczeliny ukrytej pod śniegiem. Wiele razy słyszeliśmy, że przy wydeptanej ścieżce nie ma tu szczelin, a najwyżej jakieś płytkie pęknięcia sięgające najwyżej do metra głębokości, ale nigdy nic nie wiadomo. Przed sobą na stoku Dôme du Goûter widzimy na zakosach sznureczki światełek wspinających się w górę. To zespoły, które wyszły przed nami. Wśród nich są Łukasz i Peter. Piotr, Adrianna i Magda znajdują się tuż przed nami. Idą powoli, tak jak my – ostatni ludzie, którzy wyszli tej nocy z Goûter do ataku szczytowego. Ze spokojem pokonujemy zbocze nabierając wysokości, cały czas kontrolując oddech. Kilka kroków i krótki stop. Zmęczenie przychodzi tu szybko.

Podejście na Dôme du Goûter (4304 m n.p.m.) nie jest trudne, ale wymaga pewnego wysiłku. Szczyt ten leży w ramieniu odchodzącym od znajdującego się dwa kilometry dalej Mont Blanc. Podchodzimy szerokimi zakosami, ale w połowie drogi ścieżka rozwidla się. Wybieramy dolną, łagodniejszą ścieżkę. Po paru krokach dostrzegamy, dlaczego są tutaj wydeptane dwie ścieżki. Przy tej górnej jest odsłonięta spora szczelina. Dokładnie jej nie widać, bo mrok spowija jeszcze białe lodowce, ale z pewnością nie jest to płytka szczelina. Jej rysa przecina znaczną szerokość stoku. Dolna ścieżka pozwala ominąć ją w większej odległości. Nieco powyżej tej przerażającej szczeliny skręcamy w lewo na kolejny zakos. Tym razem idziemy dłużej bez zmiany kierunku marszu. Powoli zbliżamy się do kulminacyjnego punktu Dôme du Goûter, ale nie przechodzimy przez wierzchołek tego wzniesienia. Omijamy go od lewej. Droga normalna na Mont Blanc omija od wschodu wierzchołek Dôme du Goûter. Około godziny 5:45 osiągamy partie jego szczytowe.

Ruszamy. Lodowiec Goûter.

Pierwszy obraz Mont Blanc z Dôme du Goûter.

Na przełęczy Col du Dôme (4267 m n.p.m.).

Horyzont wschodni jarzy się czerwienią. Jasność wywabia z mroku błękit sklepienia. Gwiazdy powoli znikają. Zrywa się silniejszy wiatr. Jesteśmy niedaleko przełęczy Col du Dôme. Na przełęczach zwykle wieje silniej, gdyż wiatr znajduje sobie na nich łatwiejsze przejście przez górskie granie i grzbiety. Podobnie jak człowiek, dla którego takie miejsca stanowiły najczęściej najbardziej dogodne miejsca przemieszczania się przez góry. Ten wiatr jest jednak bardzo lodowaty. Nie mija wiele czasu, gdy zaczynamy myśleć o rękawiczkach. Najpierw wkładamy na ręce polarowe, jednakże szybko okazuje się, że są one zbyt cienkie. Z powrotem sięgamy do plecaka, ale w tym momencie już nie jest to łatwe, bo palce u rąk są już sztywne od zimna. Ciało przeszywają pierwsze mimowolne drgawki od wychłodzenia, ale ludzki organizm palce dłoni rzuca jako pierwsze zimnu na pożarcie. Udaje się w końcu wyciągnąć najcieplejsze z rękawiczek, przeznaczone na minus 17 stopni Celsjusza. Szybko je przywdziewamy, lecz na zagrzanie dłoni musimy poczekać jeszcze z piętnaście minut. Niektórzy z idących przed nami ratują się chemicznymi ogrzewaczami. Nam też przychodzi myśl, żeby je użyć, ale nikt nie chce ponownie ściągać ciepłych rękawic, które zaczynają działać. Nie chcemy znowu narazić dłoni na bezpośredni kontakt z lodowatym powietrzem. Jest teraz około -15 stopni Celsjusza.

Schodzimy na rozległą przełęcz Col du Dôme (4267 m n.p.m.). Wiatr wzmaga się. Z mroku wyłania się przed nami masyw Mont Blanc. Na grani podejściowej znów widzimy liczne światełka czołówek wspinaczy, którzy idą przed nami. Wyglądają jakby wspinali się po prawie pionowo wznoszących się grzbietach, bo masyw zadziera ostro i wysoko w górę .

Łagodne zejście na przełęcz Col du Dôme (4267 m n.p.m.) to chwile odpoczynku przed ostrzejszym podejściem do Schronu Valot, znajdującym się na garbie po drugiej stronie przełęczy. Robi się co raz jaśniej. Można wyłączyć światło czołówek. Próbujemy wybadać, w którym miejscu na horyzoncie wzejdzie słońce. Potrzebujemy jego ciepłych promieni. Podejście stromym stokiem do Valota łagodzi zakos. Stok jest tak stromy, że w razie potknięcia trudno byłoby się na nim zatrzymać. Jednakże tutaj zjazd zakończyłby się samoczynnym zatrzymaniem na przełęczy. Wyżej na grani nie będzie już takiego komfortu w razie potknięcia, czy upadku.

Jasność wywabia z mroku błękit sklepienia.

Col du Dôme (4267 m n.p.m.). (fot. Patryk Ciepiela)

Widok na kopułę Dôme du Goûter.

Jest godzina 6:35, gdy docieramy pod blaszany schron Valot. Piotr, Adrianna i Magda są w środku. Odpoczywają. Spoglądamy na siebie. Wciąż wieje chłodem, ale podejście rozgrzało nas, a więc rezygnujemy z wejścia do schronu na odpoczynek. Czujemy w sobie siłę i moc, choć chwilami ciężko dyszymy. Tymczasem słońce wstaje i wychodzi zza horyzontu, lecz miejsca skąd wyłania się jego tarcza nie widać stąd. Przysłonięte jest jakąś górą. Świetlistą tarczę słoneczną zobaczymy później, gdy uniesie się wyżej ponad horyzontem. Wtedy doświadczymy ciepła jego promieni. Powiewy zimnego wiatru zdają się nie ustawać. Na szczęście siła jego podmuchów nie jest bardzo silna, a z pewnością nie aż tak bardzo, żeby zwiała nas z grani. Ciekawe, czy tam wyżej na szczycie też tak dmucha. Znów badawczo i opiekuńczo patrzymy sobie w oczy:

– Wieje siarczyście. Może jednak zawrócić do Valota, na krótki odpoczynek? Czy potrzebujemy odpoczynku?
– Ja nie czuję dużego zmęczenia.
– Ja też nie potrzebuję odpoczywać – ktoś inny dodaje, a wiatr zagłusza kierunek skąd słowa te przychodzą, a więc to z czyich usta padają, ale to nie ważne, bo cała trojka chce iść dalej.

Zaskakujące, ale byliśmy pewni tego planowanego postoju w Valocie. Wbrew temu jednomyślnie postanawiamy, że idziemy dalej w górę bez odpoczynku. Jest jednak taka zasada, że gdyby komuś coś się działo niedobrego - solidarnie zawracamy. Nawet w drobnych sprawach zespół musi pozostać zespołem. Jeśli ktoś potrzebuje odpoczynku – zatrzymujemy się razem. Mróz szczypie i wiatr dmie w oczy, a gdyby komuś działo się coś złego – zawracamy, ale jeśli da się to wytrzymać – nie zawalamy sprawy i idziemy dalej. Nikt nie wymięka z byle jakiego powodu. Jesteśmy połączeni liną zaufania, a związani nią partnerzy solidaryzują się dla osiągnięcia celu. Nikt nie chce nawalić. Nikt nie narzeka na lodowato zimny wiatr. Jednoczymy siły dla osiągniecia celu, ale nigdy nie wystawiamy się na skrajne ryzyko, choć każdy wziął to pod uwagę, że wyprawa na najwyższe szczyty sama w sobie nosi aspekty wysokiego ryzyka.

Pod schronem Valot.

Słońce rzuca swoje pierwsze promienie na lodowce.
W dole widac Valot, ostatnie schronienie na drodze do szczytu.

Widok na Mont Maudit (4465 m n.p.m.).

Mont Blanc tymczasem rzuca długi cień na zachodnią stronę. To cień wielkiej góry, która stoi słońcu na przeszkodzie i nie pozwala zaglądnąć mu do niektórych dolin i wiosek. Wokół tego długiego cienia mamy już świetlistość słoneczną. Na czerwonawo rozświetla się również skała, na której stoi schron Valot, a który znajduje się już za nami. Dwa, może trzy zakosy doprowadzają nas pod ostro wyniesiony grzbiet. Stopnie wydeptane w zmrożonym śniegu ułatwiają wspiąć się wyżej na wąską grań Grande Bosses (4513 m n.p.m.). Jest to jedno z ośnieżonych wybrzuszeń stojących na drodze do szczytu. Nie da się inaczej tędy przejść, jak po ostrej i forsownej krzywiźnie grani. To podejście rysuje na naszych twarzach grymas dużego zmęczenia, którego skutki łagodzimy postojami co kilka kroków. Oddech jest co raz cięższy, ale nie ma się co dziwić, bo przecież przekroczyliśmy właśnie barierę wysokości 4500 metrów nad poziomem morza. Zawartość tlenu w powietrzu na takiej wysokości wynosi około 12%, kiedy normalnie mamy go 21%. W podobnych proporcjach na tej wysokości spada ciśnienie atmosferyczne, czyli jest blisko o połowę mniejsze. Są to warunki, do których organizm ludzki musi być stopniowo przystosowywany, aby zapobiec chorobie wysokościowej. W w skrajnym przypadku choroba ta może przejść w ostrą chorobę górską (acute mountain sickness - AMS), jak też doprowadzić do wysokogórskiego obrzęku mózgu. Według statystyk objawy choroby wysokogórskiej występują u około 25% osób wchodzących na wysokość powyżej 2500 m n.p.m. i aż u 75% osób przekraczających wysokość 4500 m n.p.m. W przypadku lekkich objawów można kontynuować wędrówkę, w przypadku nieco silniejszych można ratować się środkami zaradczymi, ale w przypadku ostrzejszych objawów trzeba natychmiast zawrócić. Zbyt szybkie zdobywanie wysokości bardzo sprzyja rozwojowi tej choroby, ponieważ organizm nie nadąża wówczas z przystosowaniem się do ekstremalnych warunków, w których musi funkcjonować. Gdy organizm nie otrzymuje dostatecznej ilości tlenu zmusza to człowieka do szybszego i głębokiego oddychania, co odczuwamy na sobie. Jednocześnie rozpoczyna się wzmożona produkcja czerwonych krwinek, które rozprowadzają tlen. Nie może to jednak nastąpić gwałtownie, bo może to mieć nieodwracalne skutki dla zdrowia, jak również zagrażać życiu. Potrzeba czasu, aby organizm mógł się przystosować, dlatego idziemy powoli.

Cień Mont Blanc.

Wspinaczka na grań Bosses.

O godzinie 7:30 przechodzimy przez szczyt Grande Bosses. Dosięgają nas promienie słońca, ale nie czujemy jeszcze żadnego ciepła. Przechodzimy tuż pod granią po nasłonecznionej wschodniej stronie. Strona zachodnia Grande Bosses urwiście opada na włoską stronę. Śnieżna dróżka nieco obniża się na niezbyt szeroką przełęczkę przed kolejnym wybrzuszeniem o nazwie Petite Bosse. Grande Bosses i Petite Bosse współtworzą grań o nazwie Les Bosses. Przed przełączką z lewej mijamy głęboką dziurę w lodowcu. Jest tuż przy naszej ścieżce.

Za przełączką wspinamy się na Petite Bosses (4513 m n.p.m.). Zaczynamy podchodzić po zacienionej zachodniej stronie. To strona zawietrzna, która osłania nas od wiatru. Jednak, gdy w środkowej części szczytowej garbu wchodzimy na grań okazuje się, że wiatr zamilkł zupełnie. Nareszcie - myślimy sobie w duchu. Wiatr ustał, ale ostre słońce oślepia. To ostatni sygnał, aby założyć specjalne okulary przeciwsłoneczne chroniące przed ślepotą. W prognozach pogody zapowiadano na dzisiaj promieniowanie o ogromnej sile 12 UV, które stwarza ekstremalne zagrożenie podczas przebywania na słońcu. Tam gdzie na co dzień żyjemy promieniowanie ultrafioletowe o takiej sile nie występuje. Tutaj trzeba stosować środki ochronne: odpowiedne okrycie ciała, kremy z filtrem oraz okulary przeciwsłoneczne z bocznymi osłonami i specjalnymi soczewkami eliminującymi szkodliwy zakres oślepiającego promieniowania UV. Takie okulary zapewniają jednocześnie przejrzysty i kontrastowy obraz rażącego bielą lodowca.

Przed nami drugi grzebiet na grani - Petite Bosses.

Podejście na Petite Bosses.

Aiguille de Tré la Tête (3930 m n.p.m.). (fot. Patryk Ciepiela)

Za nami Petite Bosses.

Przed nami La Tournette (4677 m n.p.m.).
O godzinie 7:50 jesteśmy po drugiej stronie Petite Bosse na kolejnej, szerszej przełęczce. To wyśmienite miejsce na minięcie się ze schodzącymi zespołami. Właśnie tutaj mijamy się z Łukaszem i Peterem. Wyruszyli najwcześniej, a więc i na szczyt doszli wcześniej. Zdążyli na wschód słońca, był cudowny – mówią z zachwytem, ale zgonił ich ze szczytu lodowaty wiatr. Przemarznięci, ale bardzo szczęśliwi i wzruszeni schodzą już w dół. Dla nas wierzchołek góry wydaje się być już bliski, ale dzieli nas od niego kolejne wybrzuszenie o nazwie Rocher de la Tournette. Doprowadza nas do niego szerzej rozdeptana śnieżna ścieżka, która najpierw wiedzie po zachodniej stronie, potem wprowadza na grań. Dochodzimy do niedużego uskoku grani ze szczeliną. Szczelina znajduje się tuż pod skalistym wierzchołkiem wybrzuszenia La Tournette (4677 m n.p.m.). Wierzchołek ten omijamy od wschodniej strony.

Z wierzchołkiem La Tournette wiążą się dwie lotnicze katastrofy. Pierwsza z nich miała miejsce 3 listopada 1950 roku, kiedy w pobliżu Rocher de la Tournette rozbił się śmigłowy samolot pasażerski Lockheed Constellation Malabar Princess (Air India Flight 245). Nikt nie ocalał. W katastrofie zginęło 48 pasażerów i członków załogi. Druga katastrofa miała miejsce 24 stycznia 1966 roku, a rozbił się w niej niemal w tym samym miejscu samolot Boeing 707 Kangchenjunga Bombay-New York (Air India Flight 101).

Spojrzenie w stronę doliny z Chamonix-Mont-Blanc.

Postój. (fot. Patryk Ciepiela)

Szczelina na Rocher de la Tournette.
Przechodzimy w tym miejscu na nasłonecznioną stronę grani.

Rocher de la Tournette. Spojrzenie w kierunku szczytu Mont Blanc.

W drodze przez Rocher de la Tournette.

Widok na Aiguille de Bionnassay (4052 m n.p.m.).

Rocher de la Tournette.

Glacier des Bossons.

Rocher de la Tournette.

Rocher de la Tournette.

Widok z grani na stronę włoską.

Widok w stronę szczytu.

Po przejściu przez Rocher de la Tournette wciąż przemieszczamy się trawersując stromiznę lodowca. O godzinie 9:00 dochodzimy do szerszego, niedużego wypłaszczenia, za którym grzbiet wznosi się bardzo ostro wprost do wierzchołka Mont Blanc. Szczyt jest już w zasięgu ręki, ale nie widać go, bowiem akurat teraz „siedzi na nim” silnie promieniujące słońce. Wydeptana ścieżka pnie się wprost ku słońcu niknąc w jego porażającym blasku. Po krótkiej przerwie zaczynamy końcową wspinaczkę. Myśli nasze niekontrolowane błądzą gdzieś wokół, ale świadomość tego, że za chwilę wejdziemy na najwyższy punkt Europy nie uzewnętrznia się niczym. Silna koncentracją na podejściu eksponowaną granią nie pozwala o niczym innym myśleć. Wszystkie myśli skupiają się teraz na kolejny krokach, bo jakże trudno byłoby wyjść z opresji, wynikającej z potknięcia, nieodpowiedniego wkłucia się rakami w stwardniały śnieg, czy niewłaściwego zrobienia następnego kroku. Po lewej i prawej stronie mamy otchłań przepaścistego stoku. Nie byłoby łatwo na nim wyhamować ślizg. Gdyby coś się stało mielibyśmy tylko 2 sekundy czasu na reakcję. Tylko w tak błyskawicznie podjętej reakcji można liczyć na wyhamowanie zjazdu z grani po tym lodowym stoku. Potwierdzają to statystyki wypadków na grani Mont Blanc. Jeśli nie zareagujemy w ciągu 2 sekund prędkość po upadku jest już zbyt wielka, aby skutecznie cokolwiek zrobić. Hamowanie zjazdu na lodowym stoku ćwiczyliśmy wiele razy, ale nie były to tak ekstremalne warunki z jakimi spotykamy się tutaj. Ta grań jest niesamowicie otwarta prawie do samego końca podejścia. Stąpamy w górę jak po ostrzu.

Niedaleko od szczytu.

Widok na Aiguille de Tré la Tête (3930 m n.p.m.).

Szczyt i ostatnia prosta na podejściu.

Spojrzenie na Vallée de Chamonix (stamtąd wyruszyliśmy dwa dni temu).

Grań przed szczytem.

W końcu grań wypłaszacza się i stopniowo rozszerza, aż do miejsca, gdzie nic już nie jest wyższe w Europie. Wchodzimy na wyciągnięta wzdłuż grzbietu płaszczyznę szczytową. Na niej jest ten punkt, na którym pragniemy stanąć, sięgający 4810 m n.p.m. Niektóre pomiary wysokości podają, że jest to 4809 m n.p.m., ale to nie ważne, ważne jest to, że wokół niego nie widać już nic wyższego. O godzinie 9:30 stajemy na wierzchołku Mont Blanc!

Ostatnie metry podejścia.

Mont Blanc (4810 m n.p.m.).


Co w tym momencie czujemy? O czym myślimy? Nie da się tego zebrać w słowa. Trudno ogarnąć myśli. Mieszają się uczucia radości i wzruszenia, ogarnia nas wyciszona euforia oraz chęć zabrania ze sobą niesamowitego, dookólnego widoku z góry. Przepiękna Biała Góra jest niepowtarzalna i unikatowa. Można z niej zabrać wspaniałe uczucia do serca na całe życie. Natura obdarza nas tu czymś wspaniałym. Aura po lodowatym świcie koi ciepłem. Panują fenomenalne warunki pogodowe. To wspaniałe uwieńczenie wytężonego czasu przygotowań, czy wydanych pieniędzy, które w tym momencie nie mają żadnego znaczenia. Nie zapominamy jednak w tych chwilach o bliskich. Myśli się o nich gorąco, pragnąc podzielić z nimi wszystkie radości. Dzwonimy do niektórych z pozdrowieniami, a do innych poprzez media społecznościowe przesyłamy filmowe pozdrowienia ze szczytu. Życzymy im tego, czego sami doświadczamy na szczycie, a tym zaś, którzy tego pragną – zdobycia Białej Góry w takim samym stylu i warunkach. Góra została zdobyta i opanowana przez wyśmienitą pogodę. Żartujemy, że Francuzi nie pomyśleli o leżakach na szczycie. Byłoby wybornie z nich skorzystać dzisiaj.

Mont Blanc (4810 m n.p.m.).



Panoramy z Mont Blanc (fot. Patryk Ciepiela)

Widok na Aiguille de Tré la Tête (3930 m n.p.m.). (fot. Patryk Ciepiela)

Na szczycie.

Mont Blanc (4810 m n.p.m.).

Monte Bianco di Courmayeur (4748 m n.p.m.).

Kilka minut po godzinie dziesiątej Piotr, Adrianna i Magda postanawiają schodzić. Zostajemy we troje na szczycie góry. Zadziwiające, że po takim wysiłku sił mamy jeszcze w sobie ich tyle, żeby iść jeszcze dalej, wyżej... ale przecież dalej już nie trzeba. Zrzucamy z siebie plecaki. Rozwiązujemy z liny. Rozkładamy mały biwak na szczycie. Spoglądamy na południe, gdzie czapa śniegowa opada w kierunku skalnych wychodni Mont Blanc de Courmayeur (4748 m n.p.m.). Znajduje się bardzo blisko i ktoś tam dreptał, bo widać wydeptaną ścieżkę. To kuszące, bo warunki sprzyjają. Przyjmujemy granicę między Francją i Włochami taką, jaka została ustalona Traktatem Turyńskim z dnia 24 marca 1860 roku dotyczącym wyznaczenia granicy pomiędzy Francją a Królestwem Sardynii (które w 1861 roku stało się Królestwem Włoch). Na mocy tego traktatu granica między Francją i Włochami przebiega wzdłuż grzbietu masywu, a więc przez główny wierzchołek Mont Blanc, na którym stanęliśmy. Mimo tego traktatu istnieje spór o granicę na Mont Blanc między Francją i Włochami. Francuzi uważają, że przebiega ona poza głównym grzbietem masywu przez Mont Blanc de Courmayeur, który w takim ujęciu jest najwyższym szczytem Włoch.

Ruszamy zatem na Mont Blanc de Courmayeur w dwuosobowym składzie bez wiązania się liną. Poruszamy się w większym odstępie schodząc nieco poniżej grani. Dochodzimy do groźnie wyglądającego nawisu, który wytworzył się po wschodniej stronie. Idziemy z drugiej strony wzdłuż nawisu. To jedyna łatwa droga na Mont Blanc de Courmayeur. Wkrótce przekraczamy szczelinę przechodząc po śnieżnym moście, za którą przy ścieżce uwidacznia się pękniecie śniegu. Ciągnie się ono blisko wzdłuż wydeptanej ścieżki aż do skał. Pęknięcie powstało zapewne pod wpływem ciężaru nawisu. Mając to na uwadze schodzimy nieco niżej wydeptując nową ścieżkę. Warstwa miękkiego śniegu pokrywającego lodowiec ma nie więcej jak 10-15 centymetrów. Przechodzimy przez śnieżny garb, za którym mamy krótkie zejście na najwyżej położoną w Europie przełęcz Col Major (4730 m n.p.m.). O godzinie 10:25 docieramy pod wystające spod śniegu skały wierzchołkowe Mont Blanc de Courmayeur. Zatrzymujemy się przed skałami. Nie ryzykujemy dalszej wspinaczki. Na tle skał robimy pamiątkowe zdjęcia, po czym wracamy tą samą drogą na wierzchołek Mont Blanc.

Można powiedzieć, że po raz drugi zdobywamy Mont Blanc. Niska zawartość tlenu w powietrzu sprawia, że nawet to łagodne podejście z przełęczy Col Major jest męczące. Na wysokości szczytu Mont Blanc (4807 m n.p.m.) ciśnienie atmosferyczne wynosi tylko 410 mm Hg, a więc w przybliżeniu jest tu zaledwie 55% normalnej zawartości cząsteczek tlenu w pobieranym powietrzu niż na wysokości zero nad poziomem morza. Wyczuwa się to na każdym kroku, nawet przy niedużym wysiłku, kiedy oddech staje się szybki i głęboki.

Zejście z Mont Blanc na Monte Bianco di Courmayeur.

Za przełęczą Col Major.

Przed skałami szczytowymi Monte Bianco di Courmayeur.

Grzebień odchodzący od Monte Bianco di Courmayeur.

Aparatura meteo w pobliżu przełeczy Col Major.

Widok na Aiguille de Tré la Tête (3930 m n.p.m.) z okolic przełeczy Col Major.

Mont Blanc widziany od strony Monte Bianco di Courmayeur.

Z widokiem na Monte Bianco di Courmayeur.

Widok drogi Les Trois Monts (3M). (fot. Patryk Ciepiela)

Radość.

Relaks.



Fenomenalna panorama.

Widok na Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.).

Ostatnia fotka na szczycie.

Jesteśmy gotowi do drogi powrotnej.

Spędzamy sporo czasu na szczycie Mont Blanc. W miedzy czasie wchodzą na niego inne ekipy - łotewska, białoruska i angielska z francuskim przewodnikiem. Robi się wesoło. I choć jest fenomenalnie, to kiedyś jednak trzeba ruszyć w drogę powrotną. Niechętnie wstajemy do drogi powrotnej. Dość tego dobrego. Spinamy się liną, sprawdzamy poprawność założonego sprzętu i o godzinie 12:15 ruszamy do zejścia. Powolutku przemieszczamy się do wąskiej grani, które niebawem jest jak ostrze. Na jej szerokości jest miejsce tylko dla butów odzianych w raki. Kaczym chodem obniżamy się ostro w dół na nieco szerszy i wypłaszczony teren znajdujący się poniżej. Pierwsze obniżenie na zejściu z wierzchołka Mont Blanc jest chyba najbardziej emocjonujące. Dalej na zejściu przez Rocher de la Tournette jest już łatwiej, bo nie otacza nas tyle powietrza z lewej, prawej i z przodu.

Niżej na grani mijamy się z innymi ekipami, które zaplanowały sobie wejście na popołudnie. Nie ma tych ekip dużo, co zapewne wynika z nowych francuskich regulacji ograniczających od tego roku ruch na Mont Blanc. Wymuszają one posiadanie rezerwacji w jednym ze schronisk albo w bazie namiotowej Tête Rousse. Ta rezerwacja jest równoznaczna z zezwoleniem na wspinaczkę na najwyższy szczyt Europy od strony francuskiej. Jest ono sprawdzane na trasie przez strażników, a za nieprzestrzeganie tej regulacji grożą wysokie kary.

Kierunek naszego zejścia z wierzchołka.


Początek zejścia z Mont Blanc.

Rocher de la Tournette.

Ostre zejście na Rocher de la Tournette.

Przy nawisie na stronę włoską.

Widok z nawisu na Aiguille de Tré la Tête (3930 m n.p.m.) i inne włoskie szczyty.

Rocher de la Tournette.

Rocher de la Tournette, tuż przed uskokiem ze szczeliną na grani.

O godzinie 13:15 mijamy szczelinę na Rocher de la Tournette, a 25 minut później wchodzimy na grań Petite Bosse. Ekscytacja i wysoka temperatura sprawia, że w dogodnym miejscu zatrzymujemy się. Jest gorąco. Zdejmujemy kurtki. Tymczasem na odległym horyzoncie pojawiają się piękne, leniwe obłoki. Nie kwapią się ku nam, lecz zdobią horyzont otaczających nas gór. Wszystko możemy sobie teraz obejrzeć tutaj dokładnie, bo rano otoczenie nikło jeszcze w mroku. O godzinie 14:15 dochodzimy do schronu Valot. Zarządzamy odpoczynek, lecz nie wchodzimy do wnętrza schronu. Zostajemy na zewnątrz zasiadając przez kwadransik na skałach. Nie chce się jeść, ale wypijamy znowu spore ilości płynów. Wysiłek i aklimatyzacja przyczynia się do znacznej utraty wody w organizmie.

Przed nami grań Bosses.

Obłoki na horyzoncie.

Na zejściu z Petite Bosses.

Grande Bosses.

Dziura w Grande Bosses.


Przełęcz między Grande Bosses i Petite Bosses.

Widok z przełęczy pomiędzy Grande Bosses i Petite Bosses w stronę Aiguille du Midi i Mont Maudit.

Aiguille du Midi.

Zejście z Grande Bosses.

Masyw Mont Blanc. Taki widok mamy za sobą.

Przed schronem Valot.

Pod schronem Valot.

Poniżej schronu czeka nas strome zejście trawersem na rozległą przełęcz Col du Dôme (4267 m n.p.m.). Schodzimy powoli, ale na przełęczy przyspieszamy kroki. Idziemy stosunkowo szybko dopóty nie zaczniemy pokonywać łagodnego stoku Dôme du Goûter. Co chwilę przystajemy i oglądamy się na Białą Górą. Oddalamy się od niej powoli. Biała Góra okazała się dzisiaj być przepiękną Białą Damą, od której trudno oderwać wzrok. W kulminacyjnym punkcie Dôme du Goûter rozsiadamy się zatem przodem do niej, a ona wydaje się być baśnią, choć realnie widzimy ją własnymi oczyma. To nie sen. Jakże trudno uwierzyć, że naprawdę tam byliśmy i marzenie zostało spełnione. Radość i wzruszenie drążą w sercu swoje koloryty, ale jakże trudno powiedzieć, czego jest więcej w takim momencie: radości czy wzruszenia? Tego nie da się zmierzyć. Wiemy jednak na pewno, że widok Białej Góry pozostanie na zawsze nam w pamięci.

Podczas przerwy na Dôme du Goûter zdejmujemy z siebie cały sprzęt. Tylko okularów chroniących przed promieniowaniem UV nie da się zdjąć, bo oczy momentalnie ślepną. Próbujemy tlenu medycznego, który mieliśmy w plecaku. Wzięliśmy go na wszelki wypadek. W razie potrzeby dawałby 120 ratunkowych oddechów. Znajdujemy się na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Jednak nie wyczuwamy żadnej różnicy po kontrolnym zasileniu się porcją tlenu, co być może wynika z dobrej aklimatyzacji naszych organizmów. Po 40 minutach kończymy siedzenie. Trzeba się pożegnać z górą, która za chwilę zniknie nam za wzniesieniem pokrytym lodowcem.

Patrzymy na Mont Blanc z przełęczy Col du Dôme (4267 m n.p.m.).

Odpoczynek na Dôme du Goûter.

Mont Blanc z Dôme du Goûter.

Szczyty, po kórych wiedzie droga Les Trois Monts (3M).

O godzinie 15:40 zaczynamy dalsze zejście. Schodzimy po stoku Dôme du Goûter tymi samymi zakosami, na których w mroku nocy rozpoczynaliśmy ten cudowny dzień. Niebawem pokazuje się nam schronisko Goûter, leżące na skraju lodowca o tej samej nazwie. Niespodziewanie dostrzegamy głęboko wycięte rysy w lodowcu, znajdujące się wcześniej, tuż przed nami – niektóre są bardzo duże – śmiertelne szczeliny. Któż spodziewałby się ich tak blisko wydeptanego szlaku. Przecież piszą, że ścieżki znajdują się daleko od nich. A jednak! Zmiany klimatyczne powodują istotne zmiany na lodowcu. W niższych położeniach dochodzimy do rozejścia ścieżki rozwidlającej się na dwie równoległe. Jedna z nich prowadzi blisko szczeliny, druga nowsza ścieżka przechodzi trochę niżej. Na śniegu jest dużo ciemnych zagłębień i mokrych plam. Tam też może kryć się pułapka. W nocy nie było tego widać. Szliśmy za światełkami alpinistów idących przed nami. Wtedy śnieg był jeszcze zmrożony i twardy. Teraz jest bardziej mokry i grząski. Zdradliwy.

Na stoku Dôme du Goûter.

Stok Col du Dôme i widzoczna na nim rozległa szczelina.

Spojrzenie do wnętrza szczeliny. (fot. Patryk Ciepiela)
Z lewej widoczna jest pierwotna ścieżka szlaku.

Kolejna szczelina niedaleko schroniska Goûter, przed wierzchołkiem Aiguille du Goûter.

Grań Aiguille du Goûter.

Refuge du Goûter (3835 m n.p.m.).

Tej wędrówki nie można z niczym porównać, z żadną dotąd zdobytą górą. Towarzyszyły jej dotąd niezaznane emocje i radość zupełnie niepodobne do tych doznawanych na innych zdobywanych szczytach. Poszlibyśmy jeszcze raz na tą Białą Górę, choćby już następnego dnia. Byłby na to czas, ale ten czas, jaki nam pozostał chcemy sobie zostawić na spokojne zejście. Zdobyć górę to nie wszystko. Trzeba też z góry bezpiecznie zejść. Dopiero wtedy można cieszyć się z pełnego sukcesu. Do zakończenia tej przygody jest jeszcze daleko, gdyż wciąż jesteśmy na wielkiej wysokości 3835 m n.p.m., na krawędzi lodowca, na której stoi schronisko Goûter.

O godzinie 16:45 wchodzimy do schroniska Goûter. Na jadalni spotykamy naszych współtowarzyszy.

– No nareszcie jesteście, wszyscy się martwili o was!

Na portalach społecznościowych spływały gratulacje dla naszych współtowarzyszy, a zaraz za nimi pojawiały się zapytania:

– A co się dzieje z Dorotą, Patrykiem i Markiem? Czy wyszli? Gdzie teraz oni są? Nie wrócili jeszcze? Czy dawali znać o sobie? – panowało zaniepokojenie, bo nie mieliśmy żadnej łączności z pozostałymi.
– Majestat Białej Góry nas zatrzymał. Był taki przepiękny. Szkoda, że nie zaczekaliście, ale nie martwcie się już. Jesteśmy.


Zwykle pierwsze co robimy po powrocie do schronisku w górach to odświeżająca kąpiel. W schroniskach stojących przy drodze na Mont Blanc nie jest to możliwe, ani w Goûter, ani w Tête Rousse. Zasoby wody w tych wysokogórskich schroniskach są bardzo ograniczone. Niezbędne ilości woda na potrzeby schroniska dostarczane są helikopterem, albo pozyskiwane z lodowca (głównie na potrzeby kuchni). Mając o tym wiedzę w ekwipunku naszym znalazły miejsce chusteczki nawilżane, które znakomicie sprawdzają się w zastępstwie wody, choć zapewne nikt by nie poczuł tego, że nie zrobiliśmy z nich użytku. Wysoko w górach w rozrzedzonym powietrzu zapachy nie rozchodzą się tak swobodnie jak tam, gdzie żyjemy na co dzień. Higiena jest jednak bardzo ważna na każdej wysokości. Dzięki niej oddychamy całym ciałem.

Chcieliśmy uczcić nasze wejście na Mont Blanc sowitym obiadem schroniskowym za te 38 euro (tyle on tu kosztuje), ale jest już za późno. Obiady w schronisku podają do godziny szesnastej. Pozostaje nam zatem liofilizowany kurczak, który też jest pyszny. Przed wyjazdem przetestowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje liofilizowanych dań, aby nie było później żadnych niespodzianek. Prawie wszystkie smakowały nam wybornie. Po obiedzie oczywiście nie odmawiamy sobie schroniskowego deseru oraz piwa o wyniośle brzmiącej nazwie „Mont Blanc”. Ta nazwa idealnie pasuje do okazji, jak i samego piwa, które produkowane jest na wodzie z lodowca pokrywającego Białą Górę.

Żegnamy dzień. (fot. Patryk Ciepiela)


Udostępnij:

3 komentarze:

  1. Gratuluję. Jesteście niesamowici...

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastycznie! Gratulacje! Fajnie, że się górsko rozwijacie! Czytając relację i oglądając zdjęcia odświeżyłam w pamięci swoje wejście na Dach Europy. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluje, jestem pod wrażeniem:)

    OdpowiedzUsuń


Życie jest zbyt krótkie, aby je przegapić.

Liczba wyświetleń

Popularne posty (ostatnie 30 dni)

Etykiety

Archiwum bloga

Z nimi w górach bezpieczniej

Zapamiętaj !
NUMER RATUNKOWY
W GÓRACH
601 100 300

Mapę miej zawsze ze sobą

Stali bywalcy

Odbiorcy


Wyrusz z nami na

Główny Szlak Beskidu Wyspowego


ETAP DATA, ODCINEK
1
19.11.2016
[RELACJA]
Szczawa - Jasień - Ostra - Ogorzała - Mszana Dolna
2
7.01.2017
[RELACJA]
Mszana Dolna - Potaczkowa - Rabka-Zdrój
3
18.02.2017
[RELACJA]
Rabka-Zdrój - Luboń Wielki - Przełęcz Glisne
4
18.03.2017
[RELACJA]
Przełęcz Glisne - Szczebel - Kasinka Mała
5
27.05.2017
[RELACJA]
Kasinka Mała - Lubogoszcz - Mszana Dolna
6
4.11.2017
[RELACJA]
Mszana Dolna - Ćwilin - Jurków
7
9.12.2017
[RELACJA]
Jurków - Mogielica - Przełęcz Rydza-Śmigłego
8
20.01.2018
[RELACJA]
Przełęcz Rydza-Śmigłego - Łopień - Dobra
9
10.02.2018
[RELACJA]
Dobra - Śnieżnica - Kasina Wielka - Skrzydlna
10
17.03.2018
[RELACJA]
Skrzydlna - Ciecień - Szczyrzyc
11
10.11.2018
[RELACJA]
Szczyrzyc - Kostrza - Tymbark
12
24.03.2019
[RELACJA]
Tymbark - Kamionna - Żegocina
13
14.07.2019
[RELACJA]
Żegocina - Łopusze - Laskowa
14
22.09.2019
[RELACJA]
Laskowa - Sałasz - Męcina
15
17.11.2019
[RELACJA]
Męcina - Jaworz - Limanowa
16
26.09.2020
[RELACJA]
Limanowa - Łyżka - Pępówka - Łukowica
17
5.12.2020
[RELACJA]
Łukowica - Ostra - Ostra Skrzyż.
18
6.03.2021
[RELACJA]
Ostra Skrzyż. - Modyń - Szczawa

Smaki Karpat

Wołoskimi śladami

Główny Szlak Beskidzki

21-23.10.2016 - wyprawa 1
Zaczynamy gdzie Biesy i Czady,
czyli w legendarnych Bieszczadach

BAZA: Ustrzyki Górne ODCINEK: Wołosate - Brzegi Górne
Relacje:
13-15.01.2017 - Bieszczadzki suplement do GSB
Biała Triada z Biesami i Czadami
BAZA: Ustrzyki Górne
Relacje:
29.04.-2.05.2017 - wyprawa 2
Wielka Majówka w Bieszczadach
BAZA: Rzepedź ODCINEK: Brzegi Górne - Komańcza
Relacje:
16-18.06.2017 - wyprawa 3
Najdziksze ostępy Beskidu Niskiego
BAZA: Rzepedź ODCINEK: Komańcza - Iwonicz-Zdrój
Relacje:
20-22.10.2017 - wyprawa 4
Złota jesień w Beskidzie Niskim
BAZA: Iwonicz ODCINEK: Iwonicz-Zdrój - Kąty
Relacje:
1-5.05.2018 - wyprawa 5
Magurskie opowieści
i pieśń o Łemkowyni

BAZA: Zdynia ODCINEK: Kąty - Mochnaczka Niżna
Relacje:
20-22.07.2018 - wyprawa 6
Ziemia Sądecka
BAZA: Krynica-Zdrój ODCINEK: Mochnaczka Niżna - Krościenko nad Dunajcem
Relacje:
7-9.09.2018 - wyprawa 7
Naprzeciw Tatr
BAZA: Studzionki, Turbacz ODCINEK: Krościenko nad Dunajcem - Rabka-Zdrój
Relacje:
18-20.01.2019 - wyprawa 8
Zimowe drogi do Babiogórskiego Królestwa
BAZA: Jordanów ODCINEK: Rabka-Zdrój - Krowiarki
Relacje:
17-19.05.2019 - wyprawa 9
Wyprawa po wschody i zachody słońca
przez najwyższe partie Beskidów

BAZA: Markowe Szczawiny, Hala Miziowa ODCINEK: Krowiarki - Węgierska Górka
Relacje:
22-24.11.2019 - wyprawa 10
Na śląskiej ziemi kończy się nasza przygoda
BAZA: Równica ODCINEK: Węgierska Górka - Ustroń
Relacje:

GŁÓWNY SZLAK WSCHODNIOBESKIDZKI

termin 1. wyprawy: 6-15 wrzesień 2019
odcinek: Bieszczady Wschodnie czyli...
od Przełęczy Użockiej do Przełęczy Wyszkowskiej


termin 2. wyprawy: wrzesień 2023
odcinek: Gorgany czyli...
od Przełęczy Wyszkowskiej do Przełęczy Tatarskiej


termin 3. wyprawy: wrzesień 2024
odcinek: Czarnohora czyli...
od Przełęczy Tatarskiej do Gór Czywczyńskich

Koszulka Beskidzka

Niepowtarzalna, z nadrukowanym Twoim imieniem na sercu - koszulka „Wyprawa na Główny Szlak Beskidzki”.
Wykonana z poliestrowej tkaniny o wysokim stopniu oddychalności. Nie chłonie wody, ale odprowadza ją na zewnątrz dając wysokie odczucie suchości. Nawet gdy pocisz się ubranie nie klei się do ciała. Wilgoć łatwo odparowuje z niej zachowując jednocześnie komfort cieplny.

Fascynujący świat krasu

25-27 lipca 2014 roku
Trzy dni w Raju... Słowackim Raju
Góry piękne są!
...można je przemierzać w wielkiej ciszy i samotności,
ale jakże piękniejsze stają się, gdy robimy to w tak wspaniałym towarzystwie – dziękujemy Wam
za trzy niezwykłe dni w Słowackim Raju,
pełne serdeczności, ciekawych pogawędek na szlaku
i za tyleż uśmiechu.
24-26 lipca 2015 roku
Powrót do Słowackiego Raju
Powróciliśmy tam, gdzie byliśmy roku zeszłego,
gdzie natura stworzyła coś niebywałego;
gdzie płaskowyże pocięły rokliny,
gdzie Spisza i Gemeru łączą się krainy;
by znów wędrować wąwozami dzikich potoków,
by poczuć na twarzy roszące krople wodospadów!
To czego jeszcze nie widzieliśmy – zobaczyliśmy,
gdy znów w otchłań Słowackiego Raju wkroczyliśmy!


19-21 sierpnia 2016 roku
Słowacki Raj 3
Tam gdzie dotąd nie byliśmy!
Przed nami kolejne trzy dni w raju… Słowackim Raju
W nieznane nam dotąd kaniony ruszymy do boju
Od wschodu i zachodu podążymy do źródeł potoków
rzeźbiących w wapieniach fantazję od wieków.
Na koniec pożegnalny wąwóz zostanie na południu,
Ostatnia droga do przebycia w ostatnim dniu.

           I na całe to krasowe eldorado
spojrzymy ze szczytu Havraniej Skały,
           A może też wtedy zobaczymy
to czego dotąd nasze oczy widziały:
           inne słowackie krasy,
próbujące klasą dorównać pięknu tejże krainy?
           Niech one na razie cierpliwie
czekają na nasze odwiedziny.

7-9 lipca 2017 roku
Słowacki Raj 4
bo przecież trzy razy to za mało!
Ostatniego lata miała to być wyprawa ostatnia,
lecz Raj to kraina pociągająca i w atrakcje dostatnia;
Piękna i unikatowa, w krasowe formy bogata,
a na dodatek zeszłego roku pojawiła się w niej ferrata -
przez dziki Kysel co po czterdziestu latach został otwarty
i nigdy dotąd przez nas jeszcze nie przebyty.
Wspomnień czar ożywi też bez większego trudu
fascynujący i zawsze urzekający kanion Hornadu.
Zaglądnąć też warto do miasta mistrza Pawła, uroczej Lewoczy,
gdzie w starej świątyni świętego Jakuba każdy zobaczy
najwyższy na świecie ołtarz, wyjątkowy, misternie rzeźbiony,
bo majster Paweł jak Wit Stwosz był bardzo uzdolniony.
Na koniec zaś tej wyprawy - wejdziemy na górę Velka Knola
Drogą niedługą, lecz widokową, co z góry zobaczyć Raj pozwala.
Słowacki Raj od ponad stu lat urodą zniewala człowieka
od czasu odkrycia jej przez taternika Martina Rótha urzeka.
Grupa od tygodni w komplecie jest już zwarta i gotowa,
Kaniony, dzikie potoki czekają - kolejna rajska wyprawa.


Cudowna wyprawa z cudownymi ludźmi!
Dziękujemy cudownym ludziom,
z którymi pokonywaliśmy dzikie i ekscytujące szlaki
Słowackiego Raju.
Byliście wspaniałymi kompanami.

Miało być naprawdę po raz ostatni...
Lecz mówicie: jakże to w czas letni
nie jechać znów do Słowackiego Raju -
pozwolić na zlekceważenie obyczaju.
Nawet gdy niemal wszystko już zwiedzone
te dzikie kaniony wciąż są dla nas atrakcyjne.
Powiadacie też, że trzy dni w raju to za krótko!
skoro tak, to czy na cztery nie będzie zbyt malutko?
No cóż, podoba nam się ten kras,
a więc znów do niego ruszać czas.
A co wrzucimy do programu wyjazdu kolejnego?
Może z każdego roku coś jednego?
Niech piąty epizod w swej rozciągłości
stanie się powrotem do przeszłości,
ruszajmy na stare ścieżki, niech emocje na nowo ożyją
gdy znów pojawimy się w Raju z kolejną misją!

15-18 sierpnia 2018 roku
Słowacki Raj 5
Retrospekcja
Suchá Belá - Veľký Sokol -
- Sokolia dolina - Kyseľ (via ferrata)

Koszulka wodniacka

Tatrzańska rodzinka

Wspomnienie


519 km i 18 dni nieustannej wędrówki
przez najwyższe i najpiękniejsze partie polskich Beskidów
– od kropki do kropki –
najdłuższym górskim szlakiem turystycznym w Polsce


Dorota i Marek Szala
Główny Szlak Beskidzki
- od kropki do kropki -

WYRÓŻNIENIE
prezentacji tego pasjonującego przedsięwzięcia na



za dostrzeżenie piękna wokół nas.

Dziękujemy i cieszymy się bardzo,
że nasza wędrówka Głównym Szlakiem Beskidzkim
nie skończyła się na czerwonej kropce w Ustroniu,
ale tak naprawdę doprowadziła nas aż na
Navigator Festival 2013.

Napisz do nas