21 grudnia 2007 roku trzy graniczące ze sobą państwa - Polska, Czechy i Słowacja weszły do strefy Schengen. Fakt ten był impulsem do urzeczywistnienia turystycznych wizji zbliżenia pięknych terenów górskich położonych w tych trzech państwach. Pomysł taki zrodził się już dużo wcześniej wśród bratnich organizacji turystycznych ze Słowacji - RR KST Čadca, Czech - KČT Třinec i PTTS-Beskid Śląski, Polski - PTTK oddział w Żywcu i PTTK oddział w Wiśle. Współpraca wymienionych organizacji turystycznych zaowocowała ciekawym projektem o nazwie „Międzynarodowa Odznaka Turystyczna BESK(i)DY”, promującym turystykę na górskich terenach wokół Trójstyku trzech państw, znajdującym się pomiędzy wsiami Jaworzynka, Čierne i Hrčava.
Sami późno rozpoczęliśmy wędrówkę przez wyznaczone regulaminem szczyty i punkty kontrolne, bo dopiero w kwietniu 2011 roku. Czas funkcjonowania tego projektu ograniczony był wówczas do 15 września 2012 roku (później jak wiemy przedłużono go o jeden rok). Dziś wiemy, że wędrówkę tą warto było zacząć. Przebyte trasy dostarczyły nam wielu niezapomnianych przeżyć i różnorodnych atrakcji. Z pewnością będziemy je wspominać przez wiele, wiele lat. Po blisko 14 miesiącach, pod koniec maja 2012 roku dotarliśmy szczęśliwie do końca tego pasjonującego wyzwania. Zdobyliśmy 24 wyznaczonych lokalizacji, w tym 21 szczytów górskich. Sześć zdobytych lokalizacji spośród ośmiu wyznaczonych w każdym państwie nominowało nas do odpowiednich krajowych odmian „Międzynarodowej Odznaki Turystycznej BESK(i)DY”, a zdobycie pozostałych do odznaki głównej.
I oto 21 stycznia 2013 roku gościmy u jednego z organizatorów projektu. Znajdujemy się w Wiśle, mieście znanym całej Polsce. W samym centrum tego malowniczego miasteczka, we wnętrzach 115-letniego Pałacyku Myśliwskiego Habsburgów, w którym obecnie mieści się siedziba Oddziału PTTK „Wisła” przeżywamy nader miłe chwile. Właśnie od tego dnia staliśmy się posiadaczami wszystkich możliwych odmian odznak MTO. Dziękujemy za ten zaszczyt i życzymy wszelkiej pomyślności.
Sami późno rozpoczęliśmy wędrówkę przez wyznaczone regulaminem szczyty i punkty kontrolne, bo dopiero w kwietniu 2011 roku. Czas funkcjonowania tego projektu ograniczony był wówczas do 15 września 2012 roku (później jak wiemy przedłużono go o jeden rok). Dziś wiemy, że wędrówkę tą warto było zacząć. Przebyte trasy dostarczyły nam wielu niezapomnianych przeżyć i różnorodnych atrakcji. Z pewnością będziemy je wspominać przez wiele, wiele lat. Po blisko 14 miesiącach, pod koniec maja 2012 roku dotarliśmy szczęśliwie do końca tego pasjonującego wyzwania. Zdobyliśmy 24 wyznaczonych lokalizacji, w tym 21 szczytów górskich. Sześć zdobytych lokalizacji spośród ośmiu wyznaczonych w każdym państwie nominowało nas do odpowiednich krajowych odmian „Międzynarodowej Odznaki Turystycznej BESK(i)DY”, a zdobycie pozostałych do odznaki głównej.
I oto 21 stycznia 2013 roku gościmy u jednego z organizatorów projektu. Znajdujemy się w Wiśle, mieście znanym całej Polsce. W samym centrum tego malowniczego miasteczka, we wnętrzach 115-letniego Pałacyku Myśliwskiego Habsburgów, w którym obecnie mieści się siedziba Oddziału PTTK „Wisła” przeżywamy nader miłe chwile. Właśnie od tego dnia staliśmy się posiadaczami wszystkich możliwych odmian odznak MTO. Dziękujemy za ten zaszczyt i życzymy wszelkiej pomyślności.
A jak było, w skrócie wspomnijmy po kolei...
Wyświetlenie szczegółowych opisów po kliknięciu na nagłówki z datami i nazwami punktów kontrolnych.
Wielki Stożek zdobyliśmy podczas pokonywania kolejnego odcinka Głównego Szlaku Beskidzkiego. Jego wierzchołek znalazł się paręnaście kroków od naszego czerwonego szlaku. Jest on dość mocno zadrzewiony, ale za to przebyta trasa obfitowała w walory widokowe, szczególnie na stokach Cieślara i Kiczory.
Znów podczas zdobywania szczytu w ramach projektu BESKY(i)DY spotkaliśmy się na Głównym Szlaku Beskidzkim. Barania Góra leży na jego biegu. Tym razem nie mieliśmy tyle szczęścia i nieźle nam przylało. Podczas wchodzenia na Baranią Górę pogoda dopisywała. W Izbie Leśnej obejrzeliśmy ekspozycję fauny i flory Beskidu Śląskiego, a w Schronisku PTTK Przysłop pod Baranią Górą chwilę odpoczęliśmy. Potem ruszyliśmy na szczyt, skąd pięknie zaprezentowała się nam okolica dzięki wieży widokowej. Wtedy też dotarły do nas groźne pomruki z nieba. Nie było na co czekać - nad Kotliną Żywiecką wisiały już niepokojące, ciemnogranatowe chmury. Pośpieszne zejście z Baraniej Góry nie uratowało nas przed obfitym deszczem. Za bardzo nie było się gdzie schować, gdyż otaczały nas jedynie młode świerczki. Przez chwilę było groźnie, bo niedaleko nas pojawiły się silne wyładowania atmosferyczne. Gdy ulewa zelżyła ruszyliśmy do ucieczki, brodząc w błocie i przelewających się po szlaku strumieniach wody. Tak było aż do Węgierskiej Górki.
Do Czech przejechaliśmy słowackim autobusem, przez przełęcz Bumbalka i urokliwe miasteczko Rożnów pod Radhostem, skąd dostaliśmy się do górskiej wioski Trojanowice. Udało się tam znaleźć uroczy domek nad górskim potokiem, który zamówiliśmy na dwa noclegi z góry, zakładając w nim bazę wypadową na pobliskie szczyty. Dzięki temu nie będziemy musieli dźwigać na plecach całego dobytku. Popołudnie spędziliśmy relaksacyjnie, dosuszając buty i oczekując następnego dnia, w którym ma nastąpić korzystna zmiany pogody.
Drugą część dnia wypełnia nam również niesamowita atrakcja - widokowy grzbiet górski Beskidu Śląsko-Morawskiego. Wznosi się na nim szczyt Radhost z przepiękną drewnianą Kaplicą św. Cyryla i Metodego, monumentalnym przekaźnikiem radiowo-telewizyjnym oraz schroniskiem położonym malowniczo na stoku. Potem odbyliśmy niezapomniany spacer grzbietem górskim w czerwieniejącym blasku słońca chylącego się ku zachodowi. Pokonywaliśmy kolejne jego wyniosłości, dotknęliśmy słynnego posągu Radegasta, a następnie zeszliśmy na przełęcz Pustewny z bajecznymi budowlami Dušana Jurkoviča. Był jeden z takich dni, który tkwi w pamięci na zawsze, jak najpiękniejsza romantyczna chwila, od której myślami trudno się uwolnić. Wędrówkę kończyliśmy w mroku pochłaniającym wieczorną szarówkę, napotykając na szlaku okazałą Salamandrę.
Na Łysą Górę wyruszyliśmy dość późno, gdyż początek dnia wypełniła nam inna forma trekingu górskiego - pomiędzy niebem a ziemią, po linach, siatkach, drabinkach i mostkach zawieszonych wysoko nad ziemią, w górskim parku linowym „Tarzanie” w Trojanowicach. Wrażeń było co nie miara. Dopiero po tej dawce adrenaliny przemieściliśmy się do Ostrawicy, skąd wyruszyliśmy na najwyższy szczyt Beskidu Śląsko-Morawskiego. Tego dnia szlak na Łysą Górę przemierzały całe rodziny, ale nie to dziwiło nas. Zaskakujące było to, że wszyscy ci ludzie wyglądali w przeciwieństwie do nas, jakby byli na niedzielnym spacerze po parku, z małymi dziećmi na ręku, w lekkich sandałkach, bez turystycznego wyposażenia i bagażu.
Z kolei na szczycie zaskoczyła nas niezwykle bogata infrastruktura turystyczna. Imponowała potężna bryła 78-metrowego masztu przekaźnika telewizyjnego i magnetyzowały nas roztaczające się szerokie panoramy. Pogoda wspaniale dopisywała i na szczycie zabawialiśmy blisko 2 godziny. Jego wspaniałość sprawiła, że mimo tak długiego pobytu odezwał się w duchu pewien rodzaj żalu, bo musieliśmy wracać. Nie mogliśmy pozostać na nim dłużej, aby spenetrować inne szlaki tej pięknej góry oraz zobaczyć inne znajdujące się przy nich atrakcje.
Jednak zaliczyliśmy kolejny wspaniały dzień, który zakotwiczył się w naszych sercach wspomnienie, do którego wracamy z utęsknieniem.
Praszywą zdobyliśmy z pobliskich Raszkowic.
Wejście na ten szczyt nie jest czasochłonne. Nim jednak na niego dotarliśmy ulegliśmy
malowniczości polanki ze schroniskiem górskim z nadbudowaną wieżą widokową oraz
stojącym po przeciwległej stronie drewnianym Kościołem Św. Antoniego z Padwy. Według
pierwotnych planów w miejscu tym mieliśmy mieć tego dnia pobudkę. Tak miało
być, gdybyśmy przybyli tu według założonego planu, czyli wczoraj wieczorem. Plany
musieliśmy jednak zmienić i po zjedzeniu obiad wyruszyliśmy w dalszą drogę,
leśnym grzbietem górskim.
Na Mały Jaworowy dotarliśmy w blasku zachodzącego słońca, urzeczeni czarownym lasem, sprawiającym wrażenie opuszczonego przez ludzi. I jakby wbrew temu zadziwieni zostaliśmy ilością schronisk przy szlaku. To niezwykłe, bo na przebytej dziś trasie znalazły się aż cztery blisko położone od siebie schroniska: Chata na Prašivé, Chata Kotař, Chata Ropička i Chata Javorový. Gdybyśmy tak w każdym chcieli wypić po orzeźwiającym piwku, to nie wiem, czy do celu dotarlibyśmy prosto.
Trasa na Mały Jaworowy dała nam kilka sentymentalnych widoków w stronę Łysej Góry i czekający na zdobycie drugi szczyt Beskidu Śląsko Morawskiego - Smrk. Jednocześnie uświadomiliśmy sobie bliskość kresu naszej wspaniałej wędrówki. Byliśmy coraz bliżej granic naszego kraju, a Polską zapachniało już w Chacie Kotař, której gospodarz bez problemów rozumiał polską mową, jak powiedział - dzięki naszej śląskiej Silesia TV, którą na co dzień ogląda. Mały Jaworowy stał się miejscem naszego noclegu po kolejnym dniu wędrówki wzniesieniami Beskidu Śląsko-Morawskiego.
Mały Jaworowy kojarzyć będziemy ze wspaniałymi widokami z okna naszego pokoju w schronisku. Zarówno wieczorem, jak i w nocy mieniący się setkami punkcików świetlnych miast i wiosek położonych w dolinie oddzielającej Beskid Śląsko-Morawski od Beskidu Śląskiego. Również następnego dnia o poranku zafascynowani zostaliśmy morzem mgieł pokrywającym tą samą dolinę, rozświetlonym porażającym blaskiem słońca. Chata Javorový pozostawiła też wspomnienie pysznej jajecznicy na słonince, przyrządzonej przez przesympatyczną gospodynię schroniska.
Drugi dzień leśnej wędrówki grzbietami gór Beskidu Śląsko-Morawskiego uświadomił nam jego urodę i ogromną różnorodność. Wędrowaliśmy przez gęste, mroczne bory świerkowe, a także pod wysokopiennymi liściastymi drzewami, tworzącymi sklepiony dach lasu, ale też ścieżką otoczoną ścianami niskopiennej roślinności. Zdaliśmy sobie sprawę, że ze szlaku widzimy tylko ułamek tego, co tak naprawdę kryje w sobie ten las, zupełnie niepodobny do tego, który znamy np. z pobliskiego Beskidu Śląskiego, gdzie górskie zbocza pełne są zniszczonych i połamanych drzew, połaci wystających z ziemi kikutów, porozrzucanych gałęzi na szlaku. Zaś ten, przez który wędrowaliśmy był jakby zdrowszy, bardziej zielony, zadbany i czysty.
Las ten miał w sobie też coś, do czego nie mogliśmy przywyknąć, coś co pozwala poczuć prawdziwą samotność. Słychać było wyłącznie szum drzew i śpiew ptaków. Wędrując przez ostatnie dwa dni na grzbiecie górskim spotkaliśmy tylko kilku innych wędrowców. W głowie się to nie mieści, jak pomyślimy o istniejącej tu gęstej sieci schronisk, a przecież chyba nie trafiliśmy na okres posuchy turystycznej.
Udało się dotrzeć do Chaty Ostrý, leżącej pod szczytem Ostrego. Na szczyt Ostrego nie mogliśmy jednak pójść, bowiem nie prowadzi na niego żaden szlak, gdyż w jego rejonie utworzony jest rezerwat przyrody Čerňavina dla ochrony lasu bukowego.
Pod Ostrym doszły nas głuche grzmoty burzy idącej od południa. Różnie z tą pogodą miało tego dnia być. Prognozy nie były pewne. Długość trasy do następnego schroniska pozostawała całkiem spora. Wcześniejsze plany zakładały powrót na główny grzbiet i wędrówkę przez Wielki i Mały Połom na Skałkę. Po Ostrym postanowiliśmy jednak szybciej przybliżyć się do następnego celu wyprawy - zejść z gór do wioski Gródek i stamtąd przejechać pociągiem do Mostów koło Jabłonkowa, skąd do następnej góry było już niedaleko.
Skałkę zdobyliśmy już w godzinach popołudniowych po krótkiej, półtoragodzinnej wędrówce z Mostów koło Jabłonkowa. Wcześniej jednak musieliśmy się jakoś przemieścić do tej urokliwej miejscowości. Tego dnia straszyło nas trochę burzą, ale skończyło się na kilku kropelkach jeszcze podczas odcinka zejściowego z Ostrego. Nie trwało to długo i szybko zrobiło się znów sielankowo i pięknie, bo podczas schodzenia z góry odsłaniały się przed nami cudowne widoki. Ścieżka nasza wiła się przez piękne lasy, a potem zaliczyliśmy przez kilkanaście minut asfaltową szosę. Przed Gródkiem weszliśmy na malownicze dróżki wiodące pośród rozległych łąk. Całe zejście zajęło nam ponad 3 godziny, ale warto było, tym bardziej, że poszczęściło się też z pociągiem Mostów koło Jabłonkowa, który złapaliśmy od razu bez zbędnego czekania.
Gdy wysiedliśmy w Mostach koło Jabłonkowa okazało się, że tutaj jeszcze niedawno padało. Nad drogą unosiło się wilgotne, oczyszczone z pyłu powietrze. Panujący upał szybko przesuszał drogę.
Uliczki Mostów koło Jabłonkowa, którymi początkowo wędrowaliśmy na Skałkę, dały nam dobitnie do zrozumienia, że jesteśmy już blisko Polski. Przystanek dworca kolejowego, sklepy, urzędy i inne obiekty użyteczności publiczne opatrzone są napisami w języku czeskim i polskim. Wielu ludzi doskonale rozumie i posługuje się polską mową, o czym przekonujemy się na własnej skórze, rozmawiając zbyt głośno o usychających roślinach w jednym z przydomowych ogródków (podsłyszawszy nas speszona gospodyni szybko zaczęła się usprawiedliwiać:-) Po za tym urzekła nas panująca cichość i spokój, i ta rozpoczynająca się weekendowa sielanka przy grillu. Wtedy też zaczęliśmy wyczuwać taką delikatną gorycz, że zbliżamy się na ostatni nocleg, po którym pozostanie ostatnia wędrówka.
Przedwieczorną porę spędzamy na polanie pod szczytem Skałki, przy szklaneczce znakomitego Radegasta, wspominając przebyte szlaki. Noc spędzamy w stojącym tu schronisku - Chata Skalka.
Jednak zaliczyliśmy kolejny wspaniały dzień, który zakotwiczył się w naszych sercach wspomnienie, do którego wracamy z utęsknieniem.
Pod Ostrym doszły nas głuche grzmoty burzy idącej od południa. Różnie z tą pogodą miało tego dnia być. Prognozy nie były pewne. Długość trasy do następnego schroniska pozostawała całkiem spora. Wcześniejsze plany zakładały powrót na główny grzbiet i wędrówkę przez Wielki i Mały Połom na Skałkę. Po Ostrym postanowiliśmy jednak szybciej przybliżyć się do następnego celu wyprawy - zejść z gór do wioski Gródek i stamtąd przejechać pociągiem do Mostów koło Jabłonkowa, skąd do następnej góry było już niedaleko.
Uliczki Mostów koło Jabłonkowa, którymi początkowo wędrowaliśmy na Skałkę, dały nam dobitnie do zrozumienia, że jesteśmy już blisko Polski. Przystanek dworca kolejowego, sklepy, urzędy i inne obiekty użyteczności publiczne opatrzone są napisami w języku czeskim i polskim. Wielu ludzi doskonale rozumie i posługuje się polską mową, o czym przekonujemy się na własnej skórze, rozmawiając zbyt głośno o usychających roślinach w jednym z przydomowych ogródków (podsłyszawszy nas speszona gospodyni szybko zaczęła się usprawiedliwiać:-) Po za tym urzekła nas panująca cichość i spokój, i ta rozpoczynająca się weekendowa sielanka przy grillu. Wtedy też zaczęliśmy wyczuwać taką delikatną gorycz, że zbliżamy się na ostatni nocleg, po którym pozostanie ostatnia wędrówka.
Trójstyk wraz z otaczającymi go trzema punktami kontrolnymi wieńczyły naszą siedmiodniową wędrówkę. Od początku planowaliśmy to zrobić w ciągu jednego dnia i odwiedzić choć na chwilę każde państwo stykające się granicami w tym jednym miejscu. Czas nas nieco ścigał, bo musieliśmy go poświęcić, najpierw na zejście ze Skałki, a potem na przejście przez masyw Girowej, a na końcu zdążyć jeszcze na pociąg do Krakowa.
Pogoda dopisywała, a obrana droga była najkrótszą z możliwych. Po kilkugodzinnej wędrówce, pięknymi zaolziańskimi terenami, dotarliśmy do szosy biegnącej granicą państwową między Polską, a Czechami. Na rozstaju zdecydowaliśmy w którą stronę dalej idziemy, czy do Polski, czy do Czech?... a więc najpierw Czechy i malowniczo położonej wioski Herczawa (cz. Hrčava).
Wchodząc do Herczawy uwagę naszą przyciągnął drewniany kościółek katolicki pw. Świętych Cyryla i Metodego, z którego dźwięk dzwonu słyszalny jest w trzech państwach, a 5 lipca na tradycyjny odpust Cyryla i Metodego przybywają do niego pielgrzymi z trzech sąsiadujących krajów.
IIdąc szosą dalej, docieramy do Restauracji „Pod Jaworem” (Pohostinství „Pod Javorem”), która stanowi punkt kontrolny po stronie czeskiej do Międzynarodowej Odznaki Turystycznej BESKY(i)DY.
Pogoda dopisywała, a obrana droga była najkrótszą z możliwych. Po kilkugodzinnej wędrówce, pięknymi zaolziańskimi terenami, dotarliśmy do szosy biegnącej granicą państwową między Polską, a Czechami. Na rozstaju zdecydowaliśmy w którą stronę dalej idziemy, czy do Polski, czy do Czech?... a więc najpierw Czechy i malowniczo położonej wioski Herczawa (cz. Hrčava).
Maszerując z Herczawy do Jaworzynki przechodziliśmy w pobliżu Trójstyku. Zeszliśmy najpierw do doliny potoku o trzech nazwach, widząc w przesmyku górskim zabudowania słowackiej wioski Czarne. Potem wspinaliśmy się na zbocze górskie, na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej.
Wszystko co nas wtedy otaczało wydawało się czymś mistycznym, krainą odizolowaną od całego świata, otoczoną zewsząd górami, lasami i dolinami. Nawet powietrze pachniało inaczej, bardziej zdrowo. Wszystko to niosło cudowną duchową radość i energię życia. Widok pasącej się, krajowej mućki sprawił, że zapachniało prawdziwą swojskością.
Tak docieramy do wioski Jaworzynka, gdzie w Centrum Wypoczynkowo-Szkoleniowym „Jaworzynka”, wyznaczony został polski punkt kontrolny Międzynarodowej Odznaki Turystycznej BESKY(i)DY.
Po Jaworzynce przyszedł czas na Trójstyk granic, gdzie w odległości kilku metrów od siebie stoją trzy jednakowe, potężne trójgraniaste obeliski z jasnoszarego granitu, z godłami i nazwami trzech państw. Dokładny punkt styku granic znajduje się pomiędzy obeliskami, w jarze głębokim na 8 metrów i szerokim na 24 metry, w którym płynie niewielki potok... niewielki, ale szczególny, albowiem ten niespełna 3 kilometrowy potok ma aż 3 nazwy, w zależności od terytorium państwa przez które przepływa. Ujmująca magia unosi się nad tym miejscem. Czechy, Polska i Słowacja dostępne w kilka kroków. Tu ochłonęliśmy od wędrówki. Posiedzieliśmy pod słowacką wiatą, potem zaglądnęliśmy na polską stronę, no i przeszliśmy na Słowację przez drewniany mostek nad potokiem. Czas miło mijał, a tylko szkoda, że nie wzięliśmy nic na grilla, bo po stronie czeskiej i słowackiej można było skorzystać z zadaszonego stanowisko do grillowania.
Pozostał nam powrót do domu, ale niestety - los sprawia, że spóźniamy się na pociąg odjeżdżający ze Zwardonia. Następny wariant połączeń wiązał się z czterogodzinnym oczekiwaniem na dworcu kolejowym w Katowicach, ale o dziwo - odremontowany dworzec katowicki sprawił, że czas ten przeleciał szybko. Podekscytowani tygodniową włóczęgą zalegliśmy do własnych łóżeczek w niedzielę o czwartej rano.
Przytrafiło się nam wtedy jeszcze jedno, co każe nam zaliczyć ten dzień do tych niezwykłych i niecodziennych. Gdy stromość stoku nagle zwiększyła się, otwierając przed nami przestrzeń, nagle poczuliśmy się jak grupa paralotniarzy wzbijająca się tego dnia do lotu. Poczuliśmy się, jakbyśmy lecieli tuż obok nich, a momentami wydawało się, że unosimy się z nimi ponad dolinę, a nie w dół doliny. Oj, warto było sobie było zafundować taką przejażdżkę.
Wierzchołek Równicy emanował cichym, tajemniczym
klimatem, który czynił tą górę niepodobną do innych zdobytych. Jej szczyt jest
w zasadzie zadrzewiony, a jego kulminacja posiada dość sporo wolnej,
wypłaszczonej powierzchni porośniętej trawą. Z samego szczytu nie mieliśmy
wybitnych widoków, ale wystarczyło przejść tylko kilka kroków na północny
wschód, by otworzyła się przed nami piękna panorama na Pasmo Klimczoka, aż po
samego Klimczoka.
Najbardziej oszołamiającą była jednak panorama nieco poniżej szczytu, z trasy zejścia do schroniska. To wtedy uderzyła w nas przepiękna, dość daleka i rozległa panorama obejmująca znaczną część Beskidu Śląskiego, która powstrzymywała nas od dalszego schodzenia. W dole, na zboczu zobaczyliśmy budynek Zbójnickiej Chaty, a poniżej schronisko PTTK, a ponad ich dachami potężny masyw Wielkiej Czantorii. Jej grzbiet opada na prawo poprzez Małą Czantorię i Tuł, ku pagórkom Pogórza Cieszyńskiego, wśród których wypatrzeć można było zabudowania Cieszyna. Zaś na lewo od Wielkiej Czantorii ujrzeliśmy grzbiet łączący Soszów Wielki, Cieślar, Stożek i Kiczory, opadający dalej na obniżenie przełęczy Kubalonka. Rewelacyjne plenery zawdzięczaliśmy pogodzie, która cały czas sprzyjała naszej wędrówce.
Tego dnia Równica przyciągnęła na swe stoki setki ludzi, za sprawą przepięknej aury i wielu atrakcji. Z jednej z nich skorzystaliśmy, urozmaicając górską wędrówkę kolejny raz spacerem po linach, kładkach, półkach, siatkach i wszystkim innym co zawieszone zostało w powietrzu między wysokimi bukami, w parku linowym nieopodal schroniska.
Droga przez Dolinę Straceńca, wciskająca się pomiędzy zbocza górskie, porośnięta była wysokopiennymi świerkami i innymi gatunkami drzew, które zniewalała nadzwyczaj bogatą kolorystyką. Widzieliśmy jesień w krasie, jakiej jeszcze tego roku nie widzieliśmy. A tuż obok nas płynął sobie Straceniec, opadając często małymi, ale malowniczymi wodospadzikami i zaporami. To wszystko spowodowało, że zwyczajna pasja fotografowania przyrody przerodziła się w namiętność. Taka była nasza droga na Krawców Wierch.
Gdy żegnaliśmy się z górą Krawców Wierch i położoną pod jej wierzchołkiem malowniczą bacówką, nagle z Hali Krawcula, gdzie biesiadowali przy ognisku górale, popłynęły donośne dźwięki trombity. Stanęliśmy osłupiali i urzeczeni głęboką melodią niesioną hen daleko przez wierzchołki gór. Staliśmy, jeszcze długo po tym jak góral odjął instrument od ust, bo jak u Wojskiego wydawało się, że...
...wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru,
Jedne drugim pieśń niosą jak z choru do choru.
I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,
Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza,
Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!
I wtedy ocknęliśmy się, i dotarło do nas, że wędrówka jeszcze nieskończona.
Gdy żegnaliśmy się z górą Krawców Wierch i położoną pod jej wierzchołkiem malowniczą bacówką, nagle z Hali Krawcula, gdzie biesiadowali przy ognisku górale, popłynęły donośne dźwięki trombity. Stanęliśmy osłupiali i urzeczeni głęboką melodią niesioną hen daleko przez wierzchołki gór. Staliśmy, jeszcze długo po tym jak góral odjął instrument od ust, bo jak u Wojskiego wydawało się, że...
Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru,
Jedne drugim pieśń niosą jak z choru do choru.
I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,
Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza,
Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!
I wtedy ocknęliśmy się, i dotarło do nas, że wędrówka jeszcze nieskończona.
Podczas postoju pod Bacówką na Rycerzowej zrobiło się trochę chłodno. Przywdzialiśmy kurtki przed ostateczną wspinaczką na szczyt. Podejście nie było tak mozolne jak się wcześniej wydawało. Podczas niego otwarła się nam niezwyczajna panorama, ale oczywiście trzeba było obejrzeć się za siebie, by ją zobaczyć. Wiatr przewiewał chmury tworząc w nich szczeliny, przez które przedostawały się promienie słoneczne, rzucające na ziemię jasne plamy. Chwilkę czekaliśmy w nadziei, że chmury nagle ustąpią i pojawi się w pełni błękitne niebo z gorejącym słońcem. Już nie raz przeżywaliśmy takie chwile, gdy w oczach następowała tego typu zmiana. Jednak tego dnia spod wierzchołka Wielkiej Rycerzowej wciąż mieliśmy ograniczone widoki, sięgające najbliższych wzniesień. A wiemy, że przy dobrej pogodzie widoki stąd sięgają Tatr. Staliśmy w oczekiwaniu jeszcze kilkanaście minut, ale w końcu zrezygnowaliśmy i weszliśmy do lasu, w którym skrywa się wierzchołek Wielkiej Rycerzowej. Przebiega przez niego granica polsko-słowacka, a także dział wodny zlewisk Bałtyku i Morza Czarnego.
Przebudziła nas podświadomość, która podpowiedziała, że nie należy zwlekać ze wstawaniem. Wszak nie na co dzień mamy okazję obudzić się na wysokości 1230 m n.p.m. Za oknem mieliśmy jeszcze poranną szarówkę, ale nagle dostrzegliśmy, że sklepienie niebieskie pozbawione jest zachmurzenia. W tym samym momencie ogarnęło nas olśnienie: wschód słońca! Wiedzieliśmy jaki piękny jest nad morzem, ale w górach? Słońce nie mogło dziś wstać przed nami. Zarzuciliśmy szybko ubranie i wyszliśmy przed budynek schroniska. Zza Tatr płynął już słoneczny brzask. Promienie jaskrawą czerwienią odganiały demony i zmory nocy. Nadchodził świt. Ściana tatrzańskich szczytów wyraziście bieliła się pierwszym śniegiem. Szczyty te były tak wyraziste, że wydawały się domalowanym na horyzoncie mirażem. Zaniemówiliśmy, choć właśnie wtedy należałoby się raczej uszczypnąć, by sprawdzić, czy to jeszcze sen, czy naprawdę już wstaliśmy. Kilkanaście metrów od schroniska było jeszcze lepsze miejsce do obserwacji - szczyt Wielkiej Raczy, na którym znajduje się platforma widokowa. O mały włos, abyśmy o tym zapomnieli.
Świt na Wielkiej Raczy zniewolił nas do tego stopnia, że przestaliśmy myśleć o śniadaniu i czekającej nas jeszcze drodze. Platforma widokowa dała nam rewelacyjną dookolną panoramę górską. Najwspanialszą z tych, jakie do tej pory zaoferowały nam Beskidy. Nie ma słów, aby wrazić to, co się wtedy działo się w dolinach, w których widać było morze mgieł, a właściwie morze chmur, bo były to najprawdziwsze białe obłoki, o wyrazistych kształtach. Takie najpiękniejsze jakie spotykamy na błękitnym niebie, tyle, że wtedy znajdowały się one poniżej nas.
Z tego morza wystawały tylko wyspy. Jak na wyciągnięcie ręki wspaniała Mała Fatra z szeregiem szczytów, z których najbardziej charakterystyczne to: poszarpany Wielki Rozsutec, stożkowaty Stoh i najwyższy Wielki Krywań. Na zachodzie ponad białą pierzyną wystawała najwyższa góra Beskidu Śląsko-Morawskiego - Łysa Góra spluskana promieniami wschodzącego słońca. Na północy Skrzyczne królujące nad Beskidem Śląskim. Natomiast całą przestrzeń pomiędzy Beskidem Śląskim, a Tatrami wypełniał oczywiście Beskid Żywiecki, gdzie z gąszczu szczytów górskich odnaleźć można było Pilsko stojące niemal w jednej linii z Babią Górą, a także odwiedzoną dzień wcześniej Wielką Rycerzową i Małą Rycerzową.
Gdy minęła godzina od czasu, od momentu kiedy słońce wstało, wróciliśmy do schroniska na śniadanie. Potem przeszliśmy z kubkiem kawy do przeszklonej schroniskowej galeryjki z widokiem na Tatry, a potem jeszcze raz wróciliśmy na szczyt Wielkiej Raczy. W duchu odezwał się już głos żalu, że za niedługo skończy się spektakl, który urzeczywistnił nasze sny, bo przecież musimy rozpocząć zejście w dół. Dobrze, że choć namiastkę tego piękna zabraliśmy ze sobą w pamięci aparatu fotograficznego, bo teraz możemy zasiąść w zaciszu domowego ogniska i ponieść się nostalgii wspomnień chwil, jakimi uraczyła nas matka natura.
Suchego zdobyliśmy po mozolnej, ale wytrwałej wędrówce, okupionej dużym wysiłkiem i zmęczeniem. Wydawało się, że pokonane nachylenie trasy i przewyższenie przebijało każdą zdobytą do tej pory górę. Czy warto było? - nigdy nie przyszło nam do głowy, by się nad tym zastanawiać. Na szczycie Suchego otoczyły nas fantastyczne krajobrazy, a siły jakoś samoistnie wróciły, dostaliśmy bonusowy zastrzyk energii i poczuliśmy się silniejsi niż kiedykolwiek. Każda strona świata widziana z Suchego miała w sobie coś najpiękniejszego.
Zniewolił nas zachowany po dziś dzień dziewiczy charakter i urok Małej Fatry. Od tego momentu staliśmy się niewolnikami tych gór. Poczuliśmy energię prawdziwie czystej przyrody, z unikalnymi formami skalnymi, malowniczymi zboczami, dolinami i górskimi grzbietami, z niezwykle bogatą fauną i florą, dla których natura stworzyła tu szeroką paletę możliwości egzystencji, od podgórskich łąk po alpejskie hale, od reglowych lasów po wysokogórskie skały.
Sam Wielki Krywań okazał się naprawdę wielki, choć nie powinno nas to dziwić, bo to najwyższy szczyt Małej Fatry mający 1709 m n.p.m. wysokości, choć z grani nie wyglądał na tak wysoki. Wielki Krywań był też najwyższym punktem na trasie do Międzynarodowej Odznaki Turystycznej. Z niedowierzaniem patrzyliśmy z jego szczytu na rozciągającą się imponującą, dookólną panoramę. Zobaczyliśmy z niego prawie wszystkie szczyty i masywy Małej Fatry Krywańskiej, a także Wielkiej Fatry na południowym wschodzie, Gór Choczańskich na wschodzie, i na postrzępione za nimi i jeszcze ośnieżone Tatry. Świetnie też prezentowały się szczyty Beskidu Żywieckiego z Babią Górą, wyznaczające polsko-słowacką granicę, oraz wiele, wiele innych, które wyzwalały w naszej pamięci wspaniałe, dawne i niedawne wędrówki. Cudowny urok Wielkiego Krywania sprawił, że nie chciało się z niego schodzić. Ów dzień, błyszczący krasą fatrzańskich szczytów i fantastycznych panoram, mógłby nigdy się nie kończyć, ale niestety było to tylko nie mogące się spełnić marzenie. Zbocza Małej Fatry pokrywały się coraz dłuższymi cieniami. Musieliśmy schodzić do schroniska, by nie złapał nas mrok.
Tu kończy się kilkunastomiesięczna wędrówka. Zakończyliśmy ją z ogromną satysfakcją, ale też z pewnym żalem, że skończyło się coś pięknego. Coś się skończyło, ale podobno zacząć się ma coś nowego. Już od kilku miesięcy zapowiadana jest nowa turystyczna inicjatywa tych samych trzech państw i zapewne już niedługo ponownie oddamy się jej misji.
Pokaż Beskiy(i)dy MTO na większej mapie
Świetna sprawa! Gratuluję zdobycia tylu szczytów i odznaki :) Zainspirowaliście mnie też do kolejnej wycieczki w tym roku... Jeśli tylko się uda, postaram się zaliczyć Stranik :) Choćby dla tych widoków. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńKawał dobrej roboty. Wielki szacun, że potrafiliście się tak umiejscowić w czasie, żeby odwiedzić te wszystkie miejsca. :)
OdpowiedzUsuńwspaniały artykuł, chylę czoła! dzieki Wam wiem na pewno, w tym roku muszę odwiedzić przynajmniej dwa z opisywanych miejsc...dobrze, że na połowie już byłem, bo bym Wam po prostu zazdrościł :D
OdpowiedzUsuń