Niegdyś Łopiennik słynął z ładnej panoramy, bo jego zbocza nie były tak silnie zalesione jak obecnie, a nawet stanowiły tereny pasterskie, o czym nie każdy wie. Dla tych widoków był odwiedzany. Pojawili się na nim m.in. Seweryn Goszczyński, Wincenty Pol, czy Aleksander Fredro, który przybył tu po raz pierwszy na początku XIX, wspominając o tym później w swoich pamiętnikach…
W Baligrodzie wypoczęliśmy koniom. Tam granica świata. Za Baligrodem wjeżdża się jak w czarne gardło. Droga i rzeka jest to jedno i toż samo, a od rzeki z jednej i z drugiej strony wznoszą się czarne ściany jodeł i smereków. Cisna leży w obszerniejszej nieco kotlinie. Folwark, cerkiew, karczma, dalej młynek i tartak ożywiają tę górską wioskę więcej niż wiele innych. Przyjazd nasz wszakże nie w dobrą chwilę miał miejsce. Zanosiło się na słotę. Z gór czarnych kurzyło się wkoło — na co tam zwykli mawiać, że niedźwiedzie piwo warzą. Szczyty gór były całkiem zakryte, nie mogliśmy więc podziwiać pierwszą osobliwość — Łupiennik. Ta góra podług miejscowego podania ma mieć dwadzieścia cztery kondygnacje, a z wierzchołka widać Lwów!
Aleksander Fredro trzykrotnie odwiedzał te tereny, jeszcze jako młody człowiek. Mieszkał tu jego ojciec, hrabia Jacek Fredro, który pod koniec XVIII wieku odziedziczył osadę Cisna, a następnie wykorzystując tutejszą rudę żelaza i tanią siłę roboczą założył w 1810 roku, w pobliskim Majdanie, niewielką hutę i hamernię żelaza tzw. fryszerkę, produkującą narzędzia rolnicze, garnki i piece. Było to coś nowego, na tle typowej dla bieszczadzkich wsi galicyjskich gospodarki rolniczej i hodowlanej. Przez wieś przechodził ponadto szlak kupiecki na Węgry. Stały w niej kościół, folwark, młyn, karczma i domy kmieci.
Udajemy się dzisiaj po raz kolejny w naszym życiu na Łopiennik i do głowy znów przychodzą myśli o Cisnej i Fredrach. To pierwsze co nam się nasuwa, gdy pomyślimy o tej górze i tablicy z wyrytym urywkiem dzienników wspomnień…
TRASA:
Habkowice, parking (591 m n.p.m.)
Daniowa (873 m n.p.m.)
Łopiennik (1069 m n.p.m.)
Jabłonki (542 m n.p.m.)
Odkryliśmy nowy szlak, jaki niedawno tu powstał, a jego początek znajduje się bardzo blisko Cisnej, w Habkowicach lokowanych jeszcze w czasach Balów z Hoczewa tj. w latach 1551–1600. Pusto tu jednak i z naszego miejsca nie widać żadnego domu. Habkowice nigdy nie były duże. W 1921 roku Habkowce liczyły tylko 26 domów oraz 142 mieszkańców, ale po II wojnie światowej wieś została doszczętnie zniszczona i wysiedlona. Ludzie dopiero w 60-latach XX wieku wybudowali w górnej części doliny kilka domów i zamieszkali w nich. Znajdują się one dalej, za zakrętem szosy, jeden dom za pierwszym, kolejne za następnym zakrętem. Nasz szlak rozpoczyna się przy placu wyciętym z lasu pod parking. Przed zakrętem szosy odchodzi leśna drogą, na którą wprowadzają nas drogowskazy szlaku. Łagodnie ruszamy w górę szeroką utwardzoną drogą leśną.
|
Habkowice - początek ścieżki przyrodniczej Stary Majdan. |
|
Niezły zabytek. |
U stóp Łopiennika rozwijała się huta Fredrów. Możemy sobie wyobrazić, jak mogła wyglądać w czasach Fredry. Zapewne stały przy niej mielerze, w których wytwarzano węgiel drzewny dla działających hut. W tamtych czasach nie znano jeszcze efektywniejszych retortów, choć sama technologia produkcji węgla drzewnego polegała na tym samym - spalaniu drewna z niewielkim, kontrolowanym dostępem powietrza. Proces ten powinniśmy dzisiaj nazywać procesem suchej destylacji. Obsługą mielerzy zajmowali się osmoleni węglarze, zwani także węgielnikami. Tworzyli oni tu w Bieszczadach swoistą grupę zawodową wraz ze smolnikami i dziegciarzami.
Nieopodal musiały rosnąć drzewa, gęsty las zupełnie taki jak dzisiaj przy naszej drodze. Jako surowiec wykorzystywano głównie buki. Czasami używano również drewna dębowego, grabowego i jesionowego, zaś dla uzyskania miększego węgla mielerze wypełniano drewnem brzozy, olszy, osiki i niekiedy pochodzącym z drzew iglastych. Węgiel drzewny miał też zastosowanie w wyrobie prochu strzelniczego (węgiel z drewna lipowego), a zwłaszcza powszechny by w chemii spożywczej. Według pewnej starej receptury „wodę cuchnącą i zgniłą przy pomocy węgla czyniono zdatną do picia, tym samym sposobem można było cuchnącemu mięsu odebrać woń paskudną lub uwolnić zboże stęchłe od nieprzyjemnego fetoru. Węgiel drzewny lipowy doskonale nadawał się do usuwania z wódki niedobrego zapachu, który pozostawała po procesie fermentacji, a w szczególności w silnych samogonach i spirytusach surowych.
|
Leśna droga. |
|
Droga wyściełana jesienymi liśćmi. |
Dróżka spokojnie wprowadza nas na wyższe wysokości stoku. Dawniej góra ta wyglądała inaczej. Tu, gdzie teraz jesteśmy można było ujrzeć pastwiska i spotkać pasterzy. Spotkał ich przebywający tu w swej młodości Aleksander Fredro, który wtedy odwiedził również Łopiennik. Był pod wrażeniem tego, co zobaczył na bieszczadzkich pastwiskach. Był to świat, jakiego dotąd nie widział…
Pobyt nasz w Cisnej był pełen uciech. Wszystko dla nas było nowym, nowym dla słuchu i wzroku. Trąby z kory juhasów odzywały się czasami po górach tu i ówdzie. Ton ich melodyjny, trochę jednostajnie przeciągły, powtarzany, a raczej rozciągany echem po skałach i lasach, ma w sobie coś tak swobodnego, a tak tęsknego razem, tak stosownego do tej poważnie milczącej natury gór, że wrażenie, które od pierwszego razu na mnie uczynił, najmniej się nie starło. Odgłos tej trąby jest zawsze dla mnie prawdziwą rozkoszą, a teraz może większą niż wówczas, bo za każdym tonem leci krocie wspomnień. Łapaliśmy pstrągi i kiełbiki, przechodziliśmy rzeczki skacząc z kamienia na kamień, a jeżeli się czasem noga ześliznęła, było to powodem do śmiechu bez końca. Zwiedzaliśmy szałasy po odległych górach, gdzie nas częstowano bundzem i bryndzą.
|
Wspaniałe buki. |
|
Przerzedzony las. |
Dzisiaj po dawnym pasterstwie na Łopienniku nie pozostało raczej już nic. Może tylko ta piękna polana okalająca szczyt góry od południowego zachodu, może tylko ten rzadszy las za szczytem Petrowe, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, bo pojawiły się tu ograniczone widoki w stronę Falowej i Czereniny, chyba jedne z ostatnich miejsc w Bieszczadach, na których jeszcze nie stanęliśmy, mimo istniejących tam szlaków. Ten masyw w czasach Fredrów musiał również być pokryty łąkami pasterskimi. Jednak Fredrowie nie gościli tu zbyt często, co może wydawać się dziwne, jeśli znajdowała się tu ich posiadłość i huta. Aleksander Fredro nigdy nie zagościł na stałe w Bieszczadach i jego ojciec, Jacek Fredro również nie przebywał tu cały czas. Aleksander Fredro wyjaśnia to w swoich pamiętnikach:
…raz mi ojciec powiedział: „Prawdziwym jest nieszczęściem w górach to oddalenie od wszelkiego światłego towarzystwa. Poznałem to w najwcześniejszej mojej młodości, dlatego wszelkich sił dołożyłem, aby się z gór wydobyć. Ożeniłem się z waszą matką nie zważając, że mogłem większy znaleźć posag. Puściłem Cisnę w dzierżawę, Hoczew przedałem, powiększyłem majątek biorąc znaczne dzierżawy, jako u hrabstwa jarosławskiego, starostwa przemyskiego itp.”
Po śmierci Jacka Fredry w 1828 roku właścicielem na Cisnej został jego syn Julian Fredro, ale na krótko, gdyż zmarł rok później. Majątek przeszedł na jego młodszego brata Henryka Fredrę. W czasie zaborów posiadłość Fredrów w Cisnej, wsi skrytej w niedostępnych Bieszczadach, była dogodnym miejscem spotkań polskich patriotów.
W 1833 roku w Cisnej pojawili się Wincenty Pol i Seweryn Goszczyński. Wybrali się na wycieczkę na pobliski Łopiennik. Udział w niej wziął młody wówczas Zygmunt Kaczkowski, syn Ignacego, który zarządzał majątkiem Fredrów w Cisnej. Z czasem Zygmunt Kaczkowski urósł poprzez swoją twórczość na barda szlachty sanockiej. Zawdzięczamy mu możliwość poznania tamtej historii, bo opisał ją później.
|
Przed nami Daniowa (873 m n.p.m.). |
|
Widok na Smerek. |
|
Pod Daniową. |
Przed nami wznosi się Daniowa (873 m n.p.m.). Podejście na pewnym odcinku jest strome. Za Daniową znów zmagamy się z stromizną, ale są niczym wobec tej ostatniej. Tablica oparta o drzewo ostrzega: „Uwaga! Zachowaj bezpieczeństwo! Strome podejście! Idziesz na własną odpowiedzialność!” Wszędzie wykrzykniki. Dziwne się czujemy, ale faktycznie jest bardzo stromo. Na nasze szczęście nie będziemy wracać tędy. Gdyby było mokro i ślisko, byłoby to zejście dość trudne, żeby nie powiedzieć dramatyczne.
|
Ostrzeżenie. |
|
Najbardziej ostra część podejścia. |
|
Węzeł na grzbiecie masywu. |
O godzinie 14.10 osiągamy główny grzbiet Łopiennika, wynoszący się znad Dołżycy wpierw ku szczytowi Horodka, a potem wynoszący się jeszcze wyżej ku Łopiennikowi. Pierwotnie mieliśmy właśnie tamtędy iść. Lubimy tamtą drogę i lubimy odwiedzać znajdujący się poza turystycznym szlakiem szczyt Horodka, który przyciąga pozostałościami po dawnej strażnicy i późniejszego schroniska Almaturu. Pod tym względem Horodek wydaje się być tajemniczy, a nawet w naszym odczuciu magiczny. Wszystko obecnie zarosło lasem i trudno sobie wyobrazić te obiekty.
Od węzła ścieżek turystycznych do szczytu Łopiennika mamy już niedaleko. Podążamy znanym nam grzbietem podziwiając małe buki narażone na surowe warunki pogodowe jakie tutaj panują z powykręcanymi przez wiatr gałązkami. Grzbiet usłany jest również ciągiem skałek wystających ponad leśne runo niczym ostrze. Teren wyraźnie się już wypłaszcza. O godzinie 14.15 wychodzimy na polanę rozgrzaną słońcem, a minutę później jesteśmy na szczycie Łopiennika (1069 m n.p.m.).
|
Skałki. |
|
Doliny zaścielają mgły. |
|
Poskręcane buki. |
|
Polana pod szczytem Łopiennika. |
|
Sielanka na szczycie. |
|
Łopiennik (1069 m n.p.m.). |
…Pol zabrał głos i wskazywał nam, i opowiadał, gdzie leżą, i jak wyglądają wszystkie ziemie Rzeczypospolitej. Jak mi później opowiadał mój ojciec, Pol nigdy nie mówił tak pięknie i tak porywająco jak wtedy. Widać było po nim, że zna tę starą Polskę i czuje ją w sobie, i cały nią żyje.
To tekst z płyty pamiątkowej umieszczonej na szczycie Łopiennika, zaczerpnięty z pamiętnika Zygmunta Kaczkowskiego. Tamtego dnia, podczas podziwiania rozległych widoków ze szczytu zrodził się u Pola pomysł napisania „Pieśni o ziemi naszej”. Dzień ten wywarł niezatarte wrażenie na młodym Kaczkowskim, ale przede wszystkim nader silnie wpłynął na Wincentego Pola. Wejście na bieszczadzki Łopiennik było pierwszym górskim osiągnięciem Wincentego Pola, to raz, ale w jego późniejszym życiu ważniejsze było to drugie, co obudziło u niego zainteresowanie górami. Kolejne lata życia poświęcił na badania w Tatrach, Beskidach i Pieninach. Jego dzieła: „Rzut oka na północne stoki Karpat” i „Północny wschód Europy pod względem natury” dały mu sławę znawcy ziem polskich. W latach 1849-1853 był profesorem geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim. I pomimo obcych korzeni (ojciec z pochodzenia Niemiec, matka - Francuzka) Wincenty Pol był cały czas gorącym patriotą, nie tylko na płaszczyźnie swojej twórczości, ale również poprzez rzeczywisty udział w różnych wydarzeniach, w powstaniu listopadowym, czy różnych manifestacjach patriotycznych. Do jednej z takich manifestacji zawsze wracamy myślami, gdy podążamy Doliną Kościeliską w Tatrach, a zwłaszcza, gdy zbliżamy się do Hali Ornak. Otóż w 1852 roku Wincenty Pol również przemierzał Dolinę Kościeliską. Zorganizował i poprowadził w niej wycieczkę naukową, ale była to rozśpiewana grupa naukowa, która podczas drogi śpiewała polskie pieśni patriotyczne. Nie wszystkim to się podobało i w grupie znalazł się donosiciel, który o wszystkim opowiedział władzom zaborcy. W efekcie Wincenty Pol stracił posadę na Uniwersytecie Jagiellońskim wraz z trzema innymi profesorami.
Łopiennik to właśnie góra, która wiąże różne wydarzenia, różne postacie, z czasów polskiego romantyzmu nacechowanego szczególnym patriotyzmem narodowym, który nie miał łatwej ścieżki podczas zaborów. Może niekiedy różniły się one, ale każda z nich miała ten sam cel odzyskania niepodległości.
|
Na południe ze szczytu. |
|
Na północ ze szczytu. |
|
Miło znów tu stanąć. |
|
Polana z widokami na Rawki. |
Pogoda zaskakuje nas dzisiaj wyjątkowo. Jak na listopad jest bardzo ciepło. Nie spodziewaliśmy się tu takiej pogody właśnie teraz. Jest tu jeszcze inna grupa. Ona też jest pewnym zaskoczeniem, bo kiedyś ktoś nas uświadamiał, że w listopadzie w Bieszczadach nie ma nikogo, bo nikt tu nie przyjeżdża, gdy panuje tu wówczas deszcz, wiatr, chmury i pojawiają się pierwsze chłody. Życie w Bieszczadach zamiera, nawet w gwarnych wcześniej Wetlinie i Cisnej, czego doświadczyliśmy, będąc już w listopadowych Bieszczadach. W tym roku jest chyba inaczej. Zobaczymy w kolejne dni naszej wyprawy jak faktycznie jest tu z turystyką w listopadzie.
Słoneczna sielanka, można by rzec utula nas błogo ciepłem. Przyjemnie spędzić czas w trawach polany na Łopienniku, pewnie ostatniej tak dużej. Wykorzystujemy maksymalnie piękny dzień, choć nie jest już długi. Słońce jest już w fazie zachodu. Dotyka szczytów drzew lasu. To już 15.15 i niedługo słońce zajdzie zupełnie. Ruszamy zatem w dół.
|
Zostawiamy szczyt Łopiennika. Widok od strony Boroło. |
|
Zbocze Boroło. |
Zejście z Łopiennika podejmujemy czarnym szlakiem do Jabłonek, bo dawno nim nie szliśmy. Nie jest to krótki szlak, ale poradzimy sobie nawet po zmierzchu. Wpierw przechodzimy na drugą stronę polany, gdzie wypiętrza się Boroło. Wnet obchodzimy jego wierzchołek od południa i ostrym lesistym zboczem schodzimy na przełęcz pomiędzy nim a Łopieninką (953 m n.p.m.). Nie jest łatwo, bo wszelkie nierówności, kamienie, ukryte są pod warstwą szeleszczących liści. Trzeba iść ostrożności, aby przypadkiem nie skręcić nogi. Nie trzeba nam kontuzji, bo to dopiero początek naszej wyprawy. Początek mamy zachwycający.
Las mieni się jeszcze pięknymi odcieniami brązów, czerwieni i żółci, jakby jeszcze złoty czas października był. Jest przepięknie, wręcz cudnie. Jednak chłód przychodzi szybko, gdy słońce chowa się w konarach drzew, ledwie prześwitując przez nie, a gdy znika już zupełnie warto ubrać rękawiczki, bo palce przeszywa zimno.
|
Wypłaszczenie na stoku. |
|
Przed nami przełęcz między Boroło i Łopieninką. |
|
Pod starym świerkiem. |
|
Ostatnie promienie słońca krzesają barwy jesieni. |
Od przełęczy między Boroło i Łopieninką zmierzamy już spokojnie, bez większych stromizn. Nasz kierunek: północny zachód do doliny potoku Żurka. O godzinie 16.35 przecinamy bród potoku i wychodzimy na plac majdanu ze składowanym drewnem. Stąd odchodzi szutrowa droga, która doprowadza nas do szosy, a ta do Jabłonek, na parking, przy którym niegdyś stał słynny Pomnik Świerczewskiego. Kto ciekaw, jak wyglądał, odsyłamy do naszych starszych relacji z wycieczek po Bieszczadach.
Tutaj kończy się nasza pierwsza wycieczka, pierwsza z listopadowej czterodniówki, nawiązującej do trudniejszych czasów, kiedy Polacy musieli naprawdę walczyć o utrzymanie polskości i historii naszego kraju. Teraz jedziemy do Nasicznego, gdzie w „Ślicznym Nasicznem” mamy zarezerwowane kwatery oraz czeka nas smakowity obiad, a potem odpoczynek. Śliczne Nasiczne to jedno z tych miejsc, gdzie można doznać klimatu dawnych Bieszczadów, cichych, odciętych zupełnie od jakiegoś gwaru. Tutaj naprawdę można wsłuchać się w głosy przyrody, choć o tej porze roku z pewnością są już najmniej liczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz