Bieszczadzkich opowieści część jesienna – momenty sercem wybrane
13 października, czwartek, godz. 6.00. Autokar, pękający niemal w szwach od ludzi, bagaży, emocji i oczekiwań, rusza. Porywa nas do krainy czartów, diabłów, dusiołków, biesów i czadów, czyli w Bieszczady. Tam, gdzie noc jest czarna jak smoła i najpiękniej widać gwiazdy. Tam, gdzie ostatni z pokolenia Zakapiorów są cenniejsi niż vipy telewizji. Tam, gdzie słowa piosenki „Majster Bieda” są u siebie. Przed nami cztery dni wyrwane z cywilizacji, codzienności, normalności, bez telefonu i bez Internetu. Dlaczego bez ? – bo komórki łapią Ukrainę, więc je wyłączamy. A więc rzuciliśmy wszystko i jedziemy w Bieszczady. Na ile poznamy prawdziwe serce Bieszczadów? Czas pokaże.
Uwaga – jeżeli lubisz narzekanie, jeżeli brak w Tobie radości życia, jeżeli przedkładasz: mieć nad być, to… nie jedź z nami. Bo jedziemy z Szalami. Bo dla narzekaczy nie ma miejsca, nawet na rezerwie, bo Dorota i Marek Szala mają zaplanowane wszystko, nawet dobry humor. Jest pełna kontrola sytuacji. Jest pełne bezpieczeństwo. Jest pełen profesjonalizm.
DZIEŃ PIERWSZY: Heniuś, zatrzymaj słońce!
Autobus szybko mknie na wschód. Wsłuchujemy się w opowieści Marka, półśpiąc konotujemy w głowach, że nazwa „Bieszczady” w dawnych wiekach oznaczała nie góry, ale pas pograniczny oddzielający Polskę i Ruś od Węgier. Że określenie "świat zbieszczadział" znaczy: świat zdziczał. Że Bieszczady dawniej, to tereny dzikie, nieprzystępne, pełne zbójców i osób ściganych prawem. Biegną bieszczadzkie legendy. Oczywiście w narracji Marka.
A potem pobudka, łyk zimnego powietrza, rzut oka na zamglone góry i przygotowanie do startu.
Godz. 12.20, miejscowość: Pszczeliny. Ostro w górę. Niebieskim. Wchodzimy w złoto, czerwień i pomarańcz lasu. Jesienne kolory otulają nas zewsząd, a słońce mruga ciepłem pomiędzy pniami drzew. Pnie otaczają nas wokoło, nadnaturalnie wysokie wstrzeliwują się w błękit nieba. Idziemy, sapiemy z wysiłku, przyglądamy się słońcu. Ja ze zdziwieniem patrzę jak Heniek na kijku górskim taszczy torbę pełną grzybów. Zresztą, nie on jeden, Dorota co zakręt przystaje i pokazuje okaz zwany królem prawdziwków, czy królem borowików.
- Znalazłem kozaka, ale po zbadaniu organoleptycznym wyrzuciłem go, bo śmierdział, jak nie kozak – poinformował Jurek.
My sapiemy pod górę dalej. Magurę Stuposiańską zaliczamy o 15.20, czyli mamy godzinę 20 minut do tyłu w odniesieniu do rozpiski Marka.
- Nie ma się co martwić, idziemy w grupie: ja, Heniuś, Dorotka, Ela Mar-Ja, Jadzia, Janeczka Aspiryna, Ula, Alicja, Beatka i Mirka zwana Małą Mi, więc zrypka za przewalenie czasu się rozłoży na wszystkich, to będzie mniej bolało – myślę.
Nie zatrzymujemy sią, sapiemy dalej, przed siebie i pod górę. Dzisiaj tylko 14 km, ale 1001 m przewyższeń, to nie będzie lekko. Pogoda zmienna. Słońce na przemian z zimnym wiatrem. Co chwilę prawie wszyscy stajemy i albo się ubieramy, albo rozbieramy.
Po kolejnym przebraniu koszulki, podkoszulka górskiego i wpakowaniu polaru do plecaka mówię zirytowana do Beaty:
- Cholerka rozbieram się dziś od rana i ubieram. I znowu rozbieram. I znowu ubieram. Bez końca. Zastanawiam się… modelka czy striptizerka? Odpowiedzią był wybuch śmiechu.
W schronisku Politechniki Warszawskiej Koliba przywalamy pieczątki, gryzami dzielimy bułkę, by oszczędzić czasu i wracamy na szlak. Przed siebie. W drodze na Przysłup Caryński nad Kolibą zatrzymuje nas panorama gór w wachlarzu pomarańczu i czerwieni. A na szlaku pusto. Wszakże to czwartek. Wyludnione góry uwodzą bardziej niż zwykle. Poddajemy się tej jesiennej orgii barw i robimy zdjęcie za zdjęciem. Czas jest przeciwko nam, ale jakże mamy nie sfotografować gór złocących się w słońcu jesieni? Dochodzimy do Przełęczy Przysłup Caryński i ostro do góry. Ja sapię. Alicja chwali się zebranymi grzybami. Beatka przygląda się muchomorom. Emilka też sapie. Heniuś idzie sposobem od grzyba do grzyba. Anka robi wykład o muchomorach.
Zatrzymujemy się na polanie pełniej białych, ulotnych, poskręcanych pióropuszy kołyszących się na brązowych łodygach. Śmiesznie wyglądają.
- To wierzbówka kiprzyca. Robi się z niej Ivan Czaj – rosyjską herbatkę domowej roboty. Ma właściwości lecznicze – tłumaczy Jurek.
Zaczynamy wychodzić na Caryńską. Stopniowo wychodzimy ponad świat. Coraz bliżej nieba. Jest już godzina 16.57. Zachodzące powoli słońce ostrzy barwy świata, zwiększa kontrast. Z każdym krokiem odsłania się coraz bardziej imponująca panorama. Z każdym krokiem rośnie we mnie lęk, że słońce zajdzie, zanim dotrę na szczyt Caryńskiej. Patrzę na prawo – jeszcze góry kąpią się w zachodzącym świetle. Patrzę na lewo – już cień ekspansywnie zabiera coraz to nowe przestrzenie, gasi barwy na kolejnych wzniesieniach.
Do grzbietu Caryńskiej niedaleko wzrokowo, ale daleko wysiłkowo. Wyprzedza mnie Jadzia, Heniek, Beatka, Ula i Janeczka Aspiryna. Znikają nade mną. A ja poruszam się jak „Lokomotywa” z wiersza Tuwima, napędzana tylko siłą woli:
Najpierw powoli jak żółw ociężale
Ruszyła kobita po szlaku wytrwale
Szarpnęła plecakiem i lezie z mozołem
I noga się wlecze i kijek przed czołem
I tempo przyspiesza, i gna coraz prędzej
I sapie, i stuka, i sapie, i pędzi
A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost
Po kroczku, po kroczku, po kroczku, jak drozd
Pod górę, po szlaku, przez trawy, przez las
I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas,
A skądże to, jakże to, czemu tak gna?
A co to to, co to to, kto to tak pcha,
Że pędzi, że sapie, że dyszy buch, buch?
No więc napędzana siłą woli, ziejąca jak smok wawelski, gonię słońce. Serce mi o mało nie wyskoczy z piersi, bo staram się przyspieszyć – wszakże muszę dogonić słońce zanim zajdzie. Godzina przed zachodem to najlepszy czas dla fotografa. Potem będę w dupie ze zdjęciami. Za mną sapie wprost proporcjonalnie do szybkości stawianych kroków Andrzej Warszawiak i Henryk Pierwszy Wielki. Za nimi - Anka, Gosia i Alicja. Z bólem serca rejestruję kolejne szczyty i płaszczyzny gór przebarwiające się na szaro po lewej. Już je słońce nie oświetla. Podnoszę głowę. Już niedaleko. Ale cień zawłaszcza dla siebie kolejne wzniesienia. Rozlewa się coraz szerzej i dalej. Nie zdążę. Nie dam rady! Cholera, nie dam rady iść szybciej!
- Heniuś zatrzymaj słońce! – wołam z rozpaczą w głosie czując się pokonana tuż pod grzbietem połoniny.
- Idź, zdążysz, jeszcze po prawej zbocza są oświetlone. Na górze jest inaczej – ktoś mnie motywuje, chyba Alicja.
Już prawie dochodzę do barierek. Dostrzegam jak na ławeczce Heniek z Jadzią fotografują się pod tabliczką Połonina Caryńska 1234 m.
- Trzymam! – woła Heniek.
- Trzymaj Jadzię, już dochodzę do zdjęcia – odpowiadam z trudem łapiąc oddech.
- Nie Jadzię, słońce trzymam! – woła Heniek.
Jestem na grzbiecie połoniny.
Świat pode mną z jednej strony jest skapany w czerwieni i pomarańczu, a z drugiej ukryty w postępującej szarości nadchodzącej nocy.
Pięknie, cudnie, bajecznie – to za słabe słowa, by oddać zachód słońca tego wieczoru na Caryńskiej. To prezent od natury, od Boga, od losu. Z każdą minutą wszystko poniżej – panorama, lasy, szczyty, zbocza, ścieżka na szczycie, falujące trawy – totalnie wszystko staje się inne. Zachodzące słońce zmienia kolory, światłocień, perspektywę świata dookoła nas. Jakbym była w teatrze, gdzie scenografia przeobraża się na moich oczach i wokoło mnie, na dodatek w tej samej scenie tego samego aktu. Niemożliwe, a jednak możliwe. Przypomniałam sobie słowa Harasymowicza, który pisał: „Z Caryńskiej widać całe życie.” I nie chodzi tylko o panoramy widoczne ze szczytu, ale o filozofię, o wartości. Góry są tylko punktem odniesienia. Stoisz na szczycie i to, co poniżej to przeszłość: zacienione szczyty i zbocza z jednej, błyszczące w słońcu szczyty i pagórki z drugiej, znieruchomiała brakiem światła droga, a poniżej trawy, falujące na wietrze niczym żółtozielone morze. Szczyt. To tylko tabliczka z nazwą i oznaczeniem wysokości. Czy tylko? Obok ławka zdająca się mówić: zatrzymaj się człowieku tu i teraz! To teraźniejszość. A za ławką droga biegnie dalej, ku zachodzącemu słońcu. To przyszłość. Ja się zatrzymałam w teraźniejszości.
Dorotka na zasadzie: „nie chcę, ale muszę” wpakowała się brutalnie w nasze filozoficzne obcowanie ze słońcem:
- Nie chcę być niemiła, ale jesteśmy po czasie, słońce zachodzi, a mamy dojść na Kruhly Wierch. Tam jest ścieżka. Musimy iść – oznajmiła pokazując kierunek drogi.
Oj, moja rogata dusza, zatracona totalnie w teraźniejszości fotografowania zaprotestowała. Puściłam przodem innych, skalkulowałam matematycznie, że jak włączę turbodoładowanie psychiczne, to dogonię grupę i świadomie zostałam na pięciominutową sesję fotograficzną w tym cudnym miejscu. Został ze mną Andrzej Warszawiak i Alicja. Zdjęcia wyszły zarąbiste. Odejście z tego miejsca, wtedy, bez zrobienia fotek, byłoby grzechem. Za to zapieprzaliśmy potem na maksa. Andrzej Warszawiak i ja. Takiego tempa jak wówczas, to nie pamiętam. Buty wyprzedzały moje myśli, a kijki nie nadążały za butami.
Dogoniliśmy naszych na Kruhlym Wierchu dokładnie minutę po zachodzie słońca.
- Kto widział i sfotografował zachód słońca na Caryńskiej – to trzeba będzie dopłacić do wycieczki – słychać czyjś śmiech.
A inny śmiech odpowiada:
- Nie widziałem. Stałem tyłem do słońca.
- Kto ma fotkę? bo ja zanim zdjęłam rękawiczkę, bo nosem nie udało mi się uruchomić telefonu, to słońce zaszło. Dosłownie w minucie – żali się Beatka.
Rzeczywiście natychmiast zapadła ciemność. I natychmiast zrobiło się zimno.
- Ubieramy czołówki, czapki, rękawiczki, schodzimy zielonym, pilnujemy grupy – oznajmił Marek.
I kolejno, jak gąski, idziemy powoli w dół skupiając się na tym, gdzie postawić stopę. Światło czołówek wyławia z mroku kolejne kamienie, żwirowate ułomki drogi i wydeptaną trawę, a umysł układa te podświetlone obrazy w ścieżkę. Przypomina to zabawę w odkrywanie puzzli, światło je odkrywa, a logika układa w bezpieczną drogę do obiadokolacji, do wyrka, do prysznica, do bieszczadzkiego domu. Andrzej Warszawiak rozświetla Beatce przestrzeń przed butami, bo nie ma latarki.
– Otula ją światłem – mówimy zazdrośnie.
Henryk Pierwszy Warszawiak idąc za mną z czołówką o mocy latarni morskiej też mi oświetla drogę. Ale świeci przez mnie.
- Nie zgadzam się, przejdź do przodu, świecisz na mnie z tyłu, widzę cień swojego tyłka o rozmiarze 5XL, to mnie irytuje, a na dodatek powiększony tyłek zasłania mi drogę i zagłusza światło mojej czołówki - protestuję.
Prosto z autobusu, z trasy, wpadliśmy na wieczerzę Ośrodku Rekolekcyjnym w Ustrzykach Górnych. A co niektórzy jeszcze mieli dylemat przed snem – no i cóż zrobić z torbami grzybów?
DZIEŃ TRZECI: Bieszczady strofami malowane – śladami Harasymowicza
Luzik i lajcik, można dłużej poleżeć, bo śniadanko o normalnej godzinie i tylko 8 km do przejścia, bowiem wieczorem zaplanowana jest uczta dla ducha, czyli wieczór poezji Jerzego Harasymowicza. Jak zawsze podczas wyjazdów w Bieszczady z Szalami, strofy Harasymowicza recytowane przez nas i dla nas, często z dodatkiem muzyki, są dopełnieniem wyprawy. Jest to pomysł absolutnie genialny.
W Nasicznym robimy zbiorową fotkę, wychodzimy na czerwony szlak odprowadzani przez promienie słońca śmiało przedzierające się przez szarość buków. Są piękne, podziwiam i nucę pod nosem „A jeśli dom będę miał, to będzie bukowy koniecznie” – słowa piosenki Wolnej Grupy Bukowina. Marek opowiada o trzebieży wczesnej bukowej. Robi się ją w drzewostanach bukowych w wieku 20–30 lat, pielęgnacja jest oparta na selekcji drzew. Usuwa się drzewa słabsze, chore, źle ukształtowane, obumarłe z otoczenia silniejszych, dorodnych. Zatrzymujemy się przy skałkach po lewej stronie ścieżki. Swoją szarością kontrastują z rudością i pomarańczem jesiennego lasu. To odsłonięta wychodnia skalna - duże głazy piaskowca krośnieńskiego. Marek wyjaśnia, że tu w runie leśnym występuje kosmatka gajowa, turzyca orzęsiona, kosmatka orzęsiona, siódmaczek leśny, konwalijka dwulistna. Szczyt to Dwernik Kamień – jedna z odnóg grzbietowych Połoniny Wetlińskiej – bardzo widokowy. Patrzymy na wprost na Połoninę Wetlińską, potem na Caryńską i na Magurę Stuposiańską. Widoczny też jest Smerek i fragmenty pasma Otrytu. Dalej zielony szlak prowadzi nas przez okopy z I wojny światowej 1914/1915 r.
Zatrzymujemy się przy epitafium na grobie żołnierskim. Czytamy: „Światło i szum lasu grają nad żołnierskim grobem śmiertelnej ciszy przysłuchują się miłosierne gwiazdy Boże”. Za drzewami poniżej kolejne groby z tabliczką: nieznani żołnierze polegli w 1915 r.
Wracamy na szlak i z dziką rozkoszą szuramy liśćmi. Zbiegamy niemal, bo ścieżka prowadzi w dół, kopiemy liście na boki z dziką, dziecięcą rozkoszą, aż tu nagle zderzamy się wzrokiem z pięcioma czarnymi postaciami ostro podchodzącymi do góry. Wyglądają jak brygada antyterrorystyczna, ale jacyś wydają się dziwnie znajomi. Jacyś nasi sądząc po kształtach i pewności ruchów. Podchodzą wojskowym tempem ku nam i olśnienie. Toż to Jurek i jego driady - cztery nimfy leśne: dwie Gośki i dwie Beaty.
Jak to na młodych gniewnych przystało – dołożyli sobie kilometrów wydłużając trasę. Przypomniałam sobie, że mieli iść z Zatwarnicy przez Dwernik Kamień do Nasicznego. Potem przejechać do miejscowości Żłobek i na Jaworniki, i z powrotem do Żłobka. Jak szybko się pojawili na szlaku, tak szybko zniknęli w żółto-czerwieni lasu.
My zaś zaczynamy znowu zabawę z liśćmi. Ustawiamy się rządkiem w poprzek trasy, bierzemy kupę liści w ręce i obrzucamy się wzajemnie, skaczemy i podrzucamy liście, a każdy z nich wirującym lotem opada na nas. Patrzymy urzeczeni na ich nieprzewidywalną trajektorię ruchu, strzepujemy szeleszczącą czerwień, złoto i żółć z głów, ramion, plecaków, kurtek. A potem szuramy, szmeramy, szurgotamy, szeleścimy… zanurzamy się w tych dźwiękach całkowicie. Zanurzamy się w tej radości. Zatracamy w tej zabawie z jesienią. Między szuranie i szeleszczenie przebija się śmiech. Nasz śmiech. Cóż, nasze poczucie humoru odmłodniało o co najmniej 20 lat.
Jednak trzeba iść dalej, szlakiem do doliny potoku Hylaty. Dochodzimy do największego wodospadu w Bieszczadach, Słuchamy jak szemrze woda pokonując ośmiometrowy próg skalny. Próg utworzony jest ze stromo wypiętrzonych piaskowców przegrodzonych łupkami i drobnopłytkowymi piaskowcami. W 1988 roku wodospad został uznany za pomnik przyrody nieożywionej.
Na mecie czeka na nas Bojkowska Chata w Zatwarnicy. Wieś została doszczętnie zniszczona w czasie II wojny światowej. Kiedyś była jedną z największych miejscowości w Bieszczadach, przynależne do niej grunty leśne i orne obejmowały ponad 40 km kw. Oglądamy stroje, narzędzia, przedmioty codziennego użytku Bojków. Ta historyczno-regionalna izba została stworzona w celu zachowania pamięci o przodkach zamieszkujących Bieszczady, pamięci o Bojkach – góralach połonin.
Z Bojkowskiej Chaty autobus zawozi nas do naszej bieszczadzkiej bazy – Domu Rekolekcyjnego w Ustrzykach Górnych.
Po obiadokolacji zasiadamy w jadalni w wieczorowych strojach i oddajemy się czarowi harasymowiczowskiej poezji. Patrzymy na Bieszczady oczyma poety, wersy kolejnych wierszy prowadzą nas przez bukowe lasy, połoniny, czujemy bieszczadzki wiatr na twarzy, widzimy pustkę i zupełne bieszczadzkie bezludzie, widzimy drogę w Bieszczadach utożsamianą z drogą do wolności, biegniemy za myślami poety – jak pisał - na bieszczadzkiej drodze może zjawić się tylko żona, sroka, mgła.
Sobotni uroczy wieczór szybko minął. Piękne było to, że wszyscy zapracowaliśmy na klimat i urok tych chwil, bo Dorota i Marek włączyli nas do tworzenia imprezy, postawili na scenie i zaproponowali zmierzenie się z poezją Harasymowicza. Wersy poety o Bieszczadach zostały w naszych sercach, urzekły nas subtelnością, autentycznością i prostotą.
Recytatorzy otrzymali prezent na pamiątkę – lnianą torbę z napisem: „Rzucam wszystko, jadę w Bieszczady”. Puenta wyjazdu? a może zaproszenie do następnej, zimowej wyprawy w Bieszczady?
Lejdi Masakra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz