Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj, wiesz, że ono musi tu gdzieś być — Gdzie jesteś, źródło?... Gdzie jesteś, źródło?! Cisza...
JP II, Tryptyk rzymski - Źródło
|
TRASA:
Hańczowa (450 m n.p.m.) Kozie Żebro (847 m n.p.m.) Regietów (535 m n.p.m.) Rotunda (771 m n.p.m.) Zdynia-Ług (475 m n.p.m.)
OPIS:
środa, 8 lipca 2020 r.
Sklep już zamykają. Właściwie już powinien być zamknięty, bo karteczka na drzwiach głosi, że czynne do godziny 15:00, ale otwierają w potrzebie, gdy zapuka do nich jakiś strudzony turysta. Za przyzwoleniem właścicielki sklepu rozgaszczamy się na trawniku przed budynkiem. Już kiedyś tak zrobiliśmy, ale szliśmy w przeciwną stronę. Karton mleka, bułka – tak smakują znacznie lepiej. Nigdy w domu tak dobrze nie smakują jak w drodze na łonie przyrody. Odpoczywamy tak już blisko godzinę, a zbliża się już siedemnasta. Wędrujący czerwonym szlakiem, których widzimy z progu sklepu idą dalej. Objuczeni w plecaki schodzą w dróżkę prowadzącą na stalowy mostek nad korytem rzeki. Trzeba coś zrobić, bo zmrok nas tu zastanie. W pobliżu tego sklepiku raczej nie znajdziemy żadnego lokum na noc.
Przed nami góra raczej nie dla nowicjuszy. Jej wysokość 874 metrów n.p.m. bywa zwodnicza, bo zaskakuje stromością swoich zboczy. Nikt nie powinien się na nią pchać jeśli nie jest przygotowany na wysiłek. Decyzję tak naprawdę podjęliśmy wcześniej, schodząc do Hańczowej. Przeczuwaliśmy, że w Hańczowej nie znajdziemy kwatery, więc ruszamy w dalszą drogę. Przechodzimy stalową kładką na drugą stronę Ropy. Szlak skręca za rzeką na prawo i wprowadza do obrośniętego zaroślami rowu – „krowiego”, jak go nazywamy, albo jeszcze śmieszniej „krowi żleb”, choć biegnie płasko i nie ma w nim żadnego kamiennego rumoszu. Jest za to bardzo ślisko i grząsko, po części od błota, po części od krowich placków, bo miejscowym droga ta służy do przepędzania bydła na pastwiska oraz zganiania ich z powrotem. Do tego dochodzą chmary dokuczliwych komarów i bąków, które upodobały sobie to miejsce i mieliśmy już kiedyś sposobność podjąć walkę o przetrwanie. Było to jednak bardzo dawno temu, a dzisiaj znamy równoległą dróżkę pokrytą asfaltem, do której ów „krowi żleb” dochodzi dalej. Jednak jeżeli ktoś jeszcze nie szedł nim, to odradzamy rezygnację z niego, wszak nie można zrezygnować z takiej atrakcji, którą wspomina się z uśmiechem przez wiele lat. No a po za tym Główny Szlak Beskidzki właśnie przez niego prowadzi i jeśli chce się przejść go perfekcyjnie, to nie ma innego wyjścia. I nie ma się co zastanawiać i martwić, bo lepkie, gówniane błoto i tak odpadnie samo od buta, jak tylko wyschnie.
Most nad Ropą w Hańczowej. |
Asfaltową dróżką mijamy wiejskie obejścia, następnie idąc między pastwiskami dochodzimy na drugi koniec „krowiego żlebu”. O widzimy, że ktoś właśnie snuje się nim z nietęgą miną. Pośpieszamy się, aby unikać spotkania z poirytowanymi turystami... . Podążamy w kierunku lasu. Droga biegnie na południowy wschód. Tuż przed wejściem do lasu droga przemienia się w typową, utwardzoną drogę. Po 400 metrach od wkroczenia do lasu szlak odbija z tej drogi na lewo. Zaczynamy podejście na szczyt góry. Zrazu niezbyt stromo, lecz później stromizna dróżki zauważalnie wzrasta. Zaraz będziemy się z nią zmagać, lecz... ot na rozwidleniu dróżek idąc na pamięć (ulotną jak się okazuje) tracimy z widoku znaki szlaku. Och do jasnej ciasnej, tyle podejścia za nami i teraz mielibyśmy schodzić w dół. O nie, lepiej trawersikiem leśnych zboczy, trochę na południe, trochę na wschód. Widać nawet ludzkie ślady, które ktoś tutaj zrobił przed nami, zapewne dokładnie w tym samym celu. Pewnie na tym rozejściu dróg szlak jest słabiej oznakowany, albo znaki są niewidoczne. Przekraczamy jakiś drobny ciek wodny spływający płytkim jarem, krótko do góry przeciwległym obramowaniem jaru i jesteśmy na właściwej ścieżce, która już intensywnie napiera na zbocze góry. Z tej strony góry zbocze nie jest jednak tak bardzo strome jak z drugiej.
Przy starej chacie w Hańczowej. |
Droga między łąkami. |
Początek podejścia. |
Złamane drzewo. |
Znak uśmiechu. |
Wkrótce stok łagodzi swoje nachylenie, a potem osiągamy grzbiet masywu, spotykając zielony szlak, który biegnie grzbietem od północnego zachodu ze Skwirtnego. Skręcamy w prawo. Przed nami wznosi się już zalesiona część szczytowa Koziego Żebra. To dziwna nazwa, którą niektórzy przypisują do garbatego kształtu góry. Wymyślili ją podobno kartografowie austriaccy, którzy podczas pracy natknęli się tu na szkielet kozy (niektórzy podają, że raczej musiały być to kości sarny). Będąc pod wrażeniem tego znaleziska kartografowie postanowili nanieść na rysowanej przez siebie mapie nazwę „Kozie Żebro” i tak już zostało. Szczyt góry mijamy o godzinie 18.15. Oznaczony jest znakiem geodezyjnym, umieszczonym na wysokim, betonowym słupku (nie jest wkopany w ziemię, jak to zwykle jest robione). Zaraz dalej mamy niewielką polankę, a raczej przerzedzenie drzew, gdzie zwykle zatrzymują się turyści, bo tutaj na drzewie umieszczona została tabliczka szczytowa, choć miejsce to jest nieco niżej niż wcześniej mijany punkt. Robimy tutaj krótką przerwę.
Kozie Żebro (847 m n.p.m.). |
Pod tabliczką szczytową. |
To już łagodniejszy odcinek zejścia z Koziego Żebra. |
Przed nami kolejne wzniesienie, lecz ogarnia nas co raz większa szarówka. Niebo jest zachmurzone i ściemni się szybciej niż w słoneczny dzień. Dochodzimy do rzeki, nad którą od niedawna stoi solidny, betonowy most. Wcześniej przechodziło się przez Regietówkę chwiejną kładką, obecnie most i przechodząca nim droga jezdna zmąciły nieco ten dawny urok doliny. Uroku nie straciło sezonowe pole namiotowe, które prowadzone przez Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich z Warszawy funkcjonuje od 2000 roku. Z przyjemnością rozbijamy tutaj namiot. Zdążamy z tym niemal w ostatniej chwili. Najważniejsze części namiotu są gotowe zanim zacznie padać.
W nocy pada intensywnie. Przyzwyczailiśmy się już do odgłosu kropel uderzających o tropik namiotu. Kiedyś nie pozwalał nam usnąć. Ten namiot przechodził już test na deszcz z wynikiem pozytywnym, lecz obecny o wiele bardziej ulewny deszcze dokonuje właśnie testu zdecydowanie cięższego.
czwartek, 9 lipca 2020 r.
Padało chyba bez ustanku przez noc całą. Krople dudniły uderzając w płótno namiotu, lecz chyba musiałoby w dzwony bić blisko nas, abyśmy nie usnęli. Po całodziennej wędrówce byliśmy naprawdę zmęczeni, choć wcale nie czuliśmy tego siedząc wieczorem przed namiotem na pogawędce z innymi turystami. Wystarczyło jednak tylko zmrużyć oczy, aby te zlepiły się już trwale na kilka kolejnych godzin. Kiedyś taki deszcz przeszkadzał nam w spokojnym śnie i co chwilę nas wybudzał. Było to jednak bardzo dawno temu, w czasach, kiedy nabieraliśmy pierwszych doświadczeń. Podczas takiej ulewy nie mogliśmy wówczas zamknąć oczu, spoglądając cały czas w górę na płócienny dach i zastanawiając się, czy namiot wytrzyma napór wody, i nad tym czy będzie groziła w związku z tym nam jakaś ewakuacja, czy też nie. Stare dobre czasy – chciałoby się powiedzieć.
Pospaliśmy sobie prawie do dziewiątej, a na pewno było grubo po ósmej, kiedy otwarliśmy oczy. Nie padało już. Przestało przed chwilą, dlatego na zewnątrz jest jeszcze mokro. Większość ekip zbiera się już do drogi. Bardzo dużo osób – mówimy o tym z zaskoczeniem – przemierza Główny Szlak Beskidzki. Co dzień mijamy, bądź wyprzedzamy przynajmniej kilka grup. Kilka lat temu, jak też również stosunkowo niedawno, bo w zeszłym 2019 roku na szlaku było pusto. My dzisiaj prawie pauzujemy. Tak wyszło, ale w bazie Regetów panuje niezwykła atmosfera, której nie chce się zostawiać.
Baza namiotowa w Regietowie. |
Nazwa bazy pochodzi od nazwy wsi, w której się ona znajduje. Dawniej w dolinie Regietówki istniały dwie wsie: Regetów Wyżni i Regetów Niżny. Obie wsie po II wojnie światowej zostały całkowicie wysiedlone. Regetów długo pozostawał zupełnie bezludny i wciąż jest niemal bezludny. W Regetowie Niżnym założono PGR i wtedy wieś zaczynała ożywać. Jednak Regetów Wyżny długo pozostawał bezludny i właściwie wciąż taki jest, choć w ostatnich latach pojawiło się tutaj kilka domów.
W południe czujemy tutaj znaczne opustoszenie. Tak jak wspomnieliśmy, większość wyruszyła już na szlak. O godzinie 13.40 jesteśmy gotowi do drogi. Opuszczamy bazę. Naładowani energią, w pełni wypoczęci żwawo, choć wcale nie oznacza to, że śpiesznie, ruszamy na zbocza góry Rotunda. Wchodzimy w trawers kierując się na południowo-zachodni stok, gdzie niebawem przecinamy zarastającą drogę leśną okalająca górę i skręcamy na północny zachód. Z końcem I wojny światowej tego typu dróg, prowadzących na szczyty gór Beskidu Niskiego powstało wiele. Stanowiły one drogi dojazdowe do masowo budowanych wówczas nekropolii wojennych. Jedna z takich nekropoli powstała na górze Rotunda.
Początek drogi na szczyt Rotundy. |
Stara, nieużytkowana droga na stoku Rotundy. |
Szlak na stoku Rotundy. |
Bukowy las na Rotundzie. |
Tymczasem natrafiamy na bardzo stromy, aczkolwiek krótki fragment zbocza, za którym już miarowo kontynuujemy podejście. I wtedy doznajemy niespodziewanego spotkania z Wiolettą i Karolem. Znaliśmy się dotąd na płaszczyźnie wirtualnej, a od dzisiaj również z realu. Niezwykle miło jest nam poznać tą parę i przekonać się jako żywo, jakimi sympatycznymi ludźmi są. To kolejni ludzie, którzy zmagają się z przejściem Głównego Szlaku Beskidzkiego w ciągu jednej, nieprzerywanej wędrówki. Pomyślności im życzymy. To niesamowite. Mamy już takie szczęście podczas naszych wędrówek, że co rusz pojawia się ktoś znajomy na szlaku. No chyba, że to świat już taki mały jest.
Niedaleko już mamy do szczytu Rotundy. Osiągamy go o godzinie 14.35. Na wierzchołku Rotundy, w otoczeniu lasu stoi jeden z Zachodniogalicyjskich Cmentarzy Wojennych z okresu I wojny światowej, uznawany z jeden z najpiękniejszych tego typu obiektów. Pochowano na nim żołnierzy zwaśnionych armii, rosyjskiej i austrowęgierskiej, biorących w zimie 1914/15 udział w walkach pozycyjnych. W dniach 25-26 marca 1915 roku napierająca wówczas armia rosyjska zajęła kolejno wzniesienia od Beskidka nad Konieczną przez Jaworzynę po Rotundę. Armia austrowęgierska wycofała się wówczas na Kozie Żebro, które udało się utrzymać. Próba odzyskania Rotundy nastąpiła 27 marca 1915 roku. O godzinie 9.30 wojska austrowęgierskie ruszyły do ataku. Tego dnia pogoda jednak znacznie pogorszyła się. Było mglisto, a więc przygotowanie przedpola przez artylerię było mało skuteczne, gdyż większość pocisków nie trafiała na umocnienia przeciwników, ale wybuchała w śniegu. Dopiero około południa żołnierze przekroczyli potok Regietówka w Regetowie Niżnym i zaczęli powoli przesuwać się w górę stoków Rotundy zasypanych głębokim śniegiem. Śnieg i otwarty teren stanowiły zbyt duże utrudnienie dla nacierających żołnierzy, dlatego około godziny siedemnastej dostali oni rozkaz okopania się. W nocy o godzinie pierwszej próbowali zaskoczyć rosyjskich żołnierzy atakiem, ale bezskutecznie. W międzyczasie pogoda pogarszała się, spadł deszcze, potem temperatura spadła poniżej zera. W związku z trudnymi warunkami oraz umocnieniem się Rosjan w dniu 28 marca 1915 roku dowództwo austrowęgierskie wydało rozkaz o odwrocie na poprzednie pozycje. Rotunda pozostała zajęta przez Rosjan do maja 1915 roku.
Walki te przyniosły obu stronom mnóstwo ofiar śmiertelnych, które pochowano na cmentarzu wojskowym na Rotundzie. Oznaczono go numerem 51. Był to jeden z wielu cmentarzy, jakie powstały po przełamaniu rosyjskiego frontu przez Austro-Węgry, co skutkowało wycofaniu się wojsk carskich w głąb Rosji. W tamtym czasie szczyt Rotundy był bezleśny, co sprawiało, że wybudowany na nim okazały cmentarz był widoczny z daleka. Zaprojektowany został przez słowackiego architekta Dušana Jurkoviča. Drewnianą architekturą nawiązuje do regionalnego budownictwa sakralnego. Opatrzony został inskrypcją autorstwa Hansa Hauptmanna wyrytą wraz z krzyżem maltańskim na kamiennej tablicy:
Nie płaczcie, że leżymy tak z dala od ludzi,a burze już nam nieraz we znaki się dały -Wszak słońce co dzień rano tu nas wcześniej budzii wcześniej okrywa purpurą swej chwały.
Cmentarz wojenny nr 51 na Rotundzie. |
Od tamtego czasu wzgórze zarosło lasem. Nie wiele brakowało, aby pod jego połacią zniknął również cmentarz wojenny nr 51. Cmentarze miały być symbolem bezsensowności wojny i przestrogą przed jej dramatem i tragediami. Świat jednak nie wziął lekcji z I wojny światowej, może nawet nie chciał słyszeć o tej lekcji, długo nie trzeba było czekać na kolejny konflikt zbrojny o światowym rozmiarze, którego efektem były miliony kolejnych ofiar. Po II wojnie światowej Zachodniogalicyjskie Cmentarze Wojenne niszczały. Nie chciano o nich pamiętać, nikt nie chciał się nimi zaopiekować. Ten, który widzimy przed sobą nieomal nie zniknął zupełnie. Widać to na starych fotografiach. Świadomość idei jakie miały nieść ludzkości Zachodniogalicyjskie Cmentarze Wojenne na szczęście z czasem zaczęła wracać, choć dopiero po wielu latach zaczęto się nimi interesować. Cmentarz wojenny na Rotundzie został odrestaurowany zaledwie kilka lat temu. Dzisiaj znowu urzeka wspaniałą architekturą i jednocześnie nie pozwala zapomnieć o bezsensowności wojny.
O godzinie 15.00 opuszczamy szczyt góry Rotunda. Z pewnością gdybyśmy się powłóczyli po jej stokach, czy sąsiedniego Koziego Żebra, mielibyśmy szansę odnaleźć ślady dawnych stanowisk ogniowych, okopów i transzei. Zanikają pod wpływem działania warunków atmosferycznych, takich jak deszcz, czy roztopy, ale też pochłania je przyroda kryjąc zaroślami i chaszczami. Szlak sprowadza nas z góry łagodnie leśną drogą. Już za niecałe 20 minut przechodzimy pierwsze słoneczne polany. Na każdej kolejnej mamy lepszą panoramę doliny Zdynianki. W niej widoczne są zabudowania wsi Zdynia, a dalej wsi Konieczna. Kiedyś była tu jeszcze jedna wieś o nazwie Ług, który obecnie jest częścią Zdyni.
Zejście z Rotundy. |
Po wyjściu z lasu. |
Czerwończyk dukacik (Lycaena (Heodes) virgaureae). |
Przestrojnik trawnik (Aphantopus hyperantus). |
Droga z Rotundy do Zdyni. |
Widok na Zdynię. |
Zdynia (łem. Ждыня) to spokojna, cicha, senna wieś, jak większość wsi łemkowskich. Sięga historią początków XIV wieku, kiedy to w 1316 roku zamieszkał w Szymbarku, Paweł Gładysz herbu Gryf, mieszczanin z Nowego Sącza, pierwszy tenut Szymbarku z rodu Gładyszów, podrządczy sądecki, który zasłużył się jako rycerz w walkach obrony Polski. Wieś najbardziej rozwinęła się w XIX wieku. Znane były tu wtedy jarmarki, które organizowano 9 razy do roku, a przybywali na nie m.in. chłopi i kupcy ze Słowacji. W roku 1900 w 117 domach mieszkało ponad 600 osób, głównie greckokatolickich Rusinów, ale także Żydów, którzy bardzo chętnie się tutaj osiedlali. Droga, która obecnie przebiega przez wieś została utwardzona w czasach austriackich, którzy dostrzegli wartość pobliskiej przełęczy Beskidek (Dujawa). Dzięki temu dawny trakt handlowy przemienił się wygodną arterię komunikacyjną. Czasy I wojny światowej wyrządziły wiele złego mieszkańcom wsi, szczególnie w okresie 1914-15, kiedy w okolicach wsi ustalił się front. W powietrzu fruwały pociski karabinowe i artyleryjskie, ale chyba bardziej dotkliwe były patrole wojskowe z obu zwaśnionych stron, które grabiły resztki dobytku mieszkańcom wsi.
Łąki ponad doliną Zdynianki. |
Dolina Zdynianki. |
W Zdyni urodził się w roku 1886 Maksym Sandowycz - jego postać miała wielki wpływ na duchowy rozwój mieszkańców tej części Łemkowyny. Z tamtych czasów pochodzi zbudowany we wsi cmentarz wojenny nr 52 z pochowanymi 46-cioma żołnierzami obydwóch walczących tu stron. Po zakończeniu wojny wieś została odbudowana. Powstała w niej placówka Straży Granicznej. W 1921 roku wg przeprowadzonego spisu mieszkało w niej 547 unitów (Runinów), 52 Żydów i 22 rzymskich katolików (Polaków). Mieszkańcy Zdyni nie poddali się Schizmie Tylawskiej, choć to właśnie stąd pochodził Maksym Sandowycz, wtenczas już czczony męczennik prawosławny, uznany za świętego, którego grób znajduje się na cmentarzu parafialnym.
Po II wojnie światowej już w 1945 roku próbowano tutejszych Łemków wysiedlić, poprzez agitację na tereny ówczesnego ZSRR. Agitacja ta jednak nie powiodła się (tylko 5 rodzin postanowiło wówczas wyjechać). Pozostali nie długo mieli żyć w spokoju, gdyż większość z nich musiała poddać się przymusowym przesiedleniom w 1947 roku w ramach Akcji „Wisła”. Wielu z nich powróciło, zaraz po tym, jak takie powroty stały się możliwe. Powracający mieszkańcy chcieli nawet odtworzyć w 1956 roku swoją parafię unicką, ale ówczesne władze nie pozwoliły na to i powstała parafia prawosławna, istniejąca do dziś. Działa ona przy drewnianej cerkwi pod wezwaniem Opieki Bogarodzicy (Pokrov), zbudowanej w 1786 bądź 1795 roku. W 1989 roku przeprowadzono w Zdyni referendum odnośnie przejścia na greko katolicyzm, ale mieszkańcy opowiedzieli się za pozostaniem przy prawosławiu. Dzisiaj w Zdyni mieszka ponad 200 osób, głównie Łemków.
Skoszona łąka. |
Samotna brzoza. |
Z naszej polnej drogi - po drugiej stronie doliny mamy Popowe Wierchy. |
Końcówka naszej drogi wiedzie przez rozległe pastwiska, z których rozciąga się niezwykle urokliwy widok na krainę przepiękną. Wymarzyliśmy sobie w niej pozostać na noc, i to nie po raz pierwszy zresztą. U Zosi mamy zawsze to wszystko, czego nam potrzeba: lokum oraz pyszny, domowy posiłek, a na dokładkę dobre słowo, jak również wszelaką pomoc w razie potrzeby.
Kolekcjonerska Karta Etapu
Miło spojrzeć na dawno nie widziane okolice.
OdpowiedzUsuń