Nadszedł maj, zimny maj jak dotąd i piątkowy wieczór dziesiątego dnia maja mimo popołudniowych odsłonięć słońca wciąż przyciągał powietrza chłód. Chyba tylko zbliżające się emocje spowalniały wieczorno-popołudniowe stygniecie otwartego, górnego pokładu Aquariusa, barki przycumowanej w niezwykle malowniczym miejscu Krakowa, w zakolu Wisły, niemal u stóp zamkowego Wawelskiego Wzgórza. To jedno z tych miejsc, które natchnęło gatunek ludzki do sformułowania określenia „magiczny Kraków”. Szczególna magia narastała jednak na pokładzie barki, ale niezaskakująca dla tych, którzy przed dziewiętnastą zaczęli się tutaj schodzić. I trzeba to powiedzieć, że nie chodzi tu o malownicze miejsce, ale wyłącznie o wydarzenie, które ma nastąpić. Niejednokrotnie mieli już z nim do czynienia i okazję być jego uczestnikami, a mimo wszystko znów tu są. Co ich przyciąga? - Zapewne każdy mógłby to zupełnie inaczej wyjaśnić, wymienić przyczynki, które wywołały potrzebę bycia na tym wydarzeniu: bo fajnie grają, bo można sobie pośpiewać, albo ponieść się melancholii wspomnień, bo świetny jest klimat, gdzie nie ma podziałów na tych, czy na tamtych. Doszukać się można jeszcze wiele innych przymiotów, które sprawiają, że z niecierpliwością oczekujemy kolejnego muzycznego spotkania.
Niezwykłość tych muzycznych spotkań wynika z pewnością z braku granicy między wykonawcami i publicznością. Publiczność wręcz staje się współwykonawcą tych koncertów, to ona też często wprowadza dodatkową choreografię poprzez różnorodne układy taneczne. Już od pierwszych taktów muzyki, muzyków i publiczność łączy wzajemna więź druzgocząca wszelakie bariery. Wiele zespołów muzycznych o tym marzy i od lat artyści zwracali uwagę na występującą podczas koncertów barierę przekazu muzycznego, czy też słownego przesłania śpiewanego tekstu, jaka dzieli muzyków i publiczność. Zwracali na to uwagę słynni The Beatles, o czym wielokrotnie opowiadali w wywiadach, że podczas swoich koncertów takich jak np. ten słynny na stadionie Hollywood Bowl, nie słyszeli tego co i o czym śpiewają, a nawet tego co grają. Problem ten nurtował również słynnych The Pink Floyd, którzy swoim koncepcyjnym albumem „The Wall”, chcieli przeciwstawić się przeciwko metaforycznemu murowi, izolującym muzyków od publiczności. Grupa Wędrownego Bractwa, czy Grupa „Zanim znów wyruszysz w góry” – jak zwał, to zwał – bezdyskusyjnie nie ma z tym problemu, co tylko świadczy i potwierdza o wyjątkowości muzyków, która podczas jednej imprezy potrafi przyciągnąć nawet ponad setkę osób.
Czwórka niezwykłych ludzi (i to wcale nie czwórka z Liverpoolu;) potrafi zrobić niesłychany szoł, jakiemu nie da wiary ktoś, kogo jeszcze nie było na naszym muzycznym spotkaniu. Grzesiek, Wawrzek, Mariusz, Jacek – grupa w komplecie, już z tego powodu wszyscy się cieszą na samym początku koncertu. W pamięci mamy ostatni wieczór, kiedy tak nam go brakowało - Mariusz już na rozgrzewkę, przed oficjalnym rozpoczęciem koncertu, pokazuje gitarową zadziorność, zdecydowanie silniejszą niże podczas wcześniejszych występów. Jak się później przekonamy jego gitara i wygrywane na niej akordy i partie solowe będą wprowadzać pewną nowa aranżację do granych utworów. Grane z polotem, częstokroć z efektem slide wydobywanym za pomocą filiżanki, zadziorne dźwięki jego gitary kojarzyć się będą nam ze stylem wielkiego Carlosa Santany. Już od pierwszych Bieszczadzkich Aniołów uświadomiliśmy sobie, że to nie będzie powtarzalny koncert, mimo powtarzającej się części utworów. Bieszczadzkie Anioły stały się swoistym songiem grupy „Zanim znów wyruszysz w góry”, bo to piękna pieśń, która melodią i tekstem wydobywa ze słuchacza radość i pogodę ducha. Zawsze jest grany dwukrotnie podczas koncertów na początku i na zakończenie drugiej części, ale za każdym razem są grane nieco inaczej. Tym razem drugie wykonanie „Bieszczadzkich Aniołów” była zaskakująca, gdy zakończyło się miksem z „Keją”. Wiodącą rolę w „Bieszczadzkich Aniołach” ma Grześ - to on wprowadził go na stałe do repertuaru Grupy Wędrownego Bractwa. Jego domeną jest tzw. poezją śpiewna, ale tym razem Grzegorz wieloma chwilami odważnie wychodził poza bogactwo krainy łagodności, silnie wplatając się gitarą i wokalem w inne utwory. Robił to z niezwykłym rozmachem, zaś szczególnie w pamięci słuchaczy wpisze się zapewne partia wokalna w „Piosence turystycznej”, gdzie swoje wejścia wokalne w refrenach wprowadzał z błyskotliwością, taką jak jedna z największych gwiazd amerykańskich - Pat Boone w utworze „Speedy Gonzales”. Nieprzeciętny zaś Wawrzek z łagodnym głosem wyjątkowej urody, jak zwykle wprowadzał słuchaczy w dwa odmienne stany. To człowiek, który z minuty na minutę potrafi zmienić nastrój z wesołego uniesienia na tęsknotę i żal za przemijaniem. I tak jak zawsze kolejny raz śpiewana przez niego pieśń o siwym aniele, co struga łódki z kory ściskała krtań, a słuchacze powstrzymywali łzy nostalgii z powodu nieuniknionego przemijania. Przez takie wieczory jak ten dzisiejszy chcielibyśmy, aby czas zatrzymał się, albo żeby chociaż trochę zwolnił.
Czas jednak nieubłaganie biegnie do przodu. Wszyscy muzycy wzajemnie dopełniają się w każdym utworze. Muzyczna maszyna rozpędzona mknie do przodu. Muzycy chcą grać nawet podczas swojej przerwy. W drugiej części uczestnicy już nie tylko wtórowali chóralnym śpiewem, ale ruszyli również w tańce. W granych utworach wkradały się nuty frywolności i zupełnej swobody. Nikt nie był już w stanie oprzeć się dynamice rytmu. Można powiedzieć, że hamulce puściły. Jackowi, swoistemu multiinstrumentaliście już chyba rąk brakuje, bo chciałby jednocześnie zagrywać wstawki na melodyce i wybijać rytm na bębenku. Wspiera się jak może nogami, do których zamocował inne instrumenty perkusyjne. Rytm to ważny element w muzyce. Jacek ma w tym wiodąca rolę, obok jego melodyki, która jest ozdobnikiem koncertów. Na scenie umiejscawia się trochę w cieniu, ale w zespole pełni bardzo ważną rolę. Jest podobnie jak Ringo Starr w The Beatles – „sercem” zespołu. Bez niego jazda z Grupą Wędrownego Bractwa byłaby taka jak: „jazda samochodem z trzema kołami”, jak to powiedział niegdyś o Ringo nieżyjący już George Harrison.
Zabawa rozkręciła się wspaniale. Nieoczekiwanie pojawił się na chwilę też ktoś piąty, Krzysztof - nowa gitarowa postać, już kiedyś oczekiwana w Grupie Wędrownego Bractwa. Ciemna noc zapadła już wokół. Muzyka niosła się daleko po wodach Wisły po sam Zamek Królewski na Wawelu, efektownie barwnymi rozświetlony reflektorami. Na wiślanych bulwarach spacerowicze zatrzymywali się przed barką by oddać się przynajmniej przez chwilę muzycznej podróży. Jakaś kobieta postanawia wejść na pokład by osobiście podziękować muzykom za to cudowne, wspaniałe granie. Szósta muzyczna podróż chyba nie skończyłaby się tego samego dnia, gdyby nie policjanci, którzy tez wstąpili na pokład barki powiedzieć jej gospodarzom, że jest już 23.20. Poszły jednak jeszcze dwa kolejne utwory, a potem niestety nastąpiła już tylko cisza. Podróż dobiegła końca. Barka stoi wciąż zacumowana przy nabrzeżu, choć w euforii melodii dźwięków wydawało się, że odpłynęliśmy, albo odfrunęliśmy hen wysoko jak ptaki na błękitnym niebie.
Nie byłoby tego, gdyby nie Oni – Grzesiek, Wawrzek, Mariusz i Jacek, nie byłoby tego gdyby nie Wy, którzy polubiliście przychodzić na te ponadczasowe muzyczne podróże. My jesteśmy tylko iskierką, Wy płomieniem ciepła, braterskich więzi i energii, który nie da się ugasić. Dzięki Wam ta podróż wciąż trwa. Cieszymy się, że możemy w niej uczestniczyć. Jakże trudnym będzie czekanie do jesieni, ale czas nieubłaganie leci, o czym już wcześniej wspominaliśmy. Nie marnujemy go i już rozglądamy się za przystanią, z której znów wyruszymy.
Dorota i Marek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz