Piątkowy wieczór nastał. Czekaliśmy na niego od paru dni, od paru tygodni. Już nikt nie pamięta, kiedy dokładnie pomyśleliśmy o tym, ale powiedzmy, że to było kiedyś, kiedy w piwnicznych ścianach Restauracji „U Filipa” zrodził się pomysł na koncert niecodzienny, aby nie powiedzieć niezwykły, choć i to określenie, jak się okazało bardzo do tego wydarzenia zaczęło pasować. Początkowo publiczność niemrawo zaczęła gromadzić się w lokalu „U Filipa”, wciąż jednak przybywali sympatycy wędrownego bractwa (tak nas tam zaczęli nazywać), zrobiło się tłoczno, aż niebawem zaczynało brakować krzeseł. Występ rozpoczął się z kilkuminutowym, zamierzonym opóźnieniem. Wydawało się, że to wystarczy, aby wszyscy wygodnie usiedli, ale napływ wciąż trwał. Muzycy jednak postanowili nie czekać. Ruszyli zaraz po zapowiedzi od „Bieszczadzkich Aniołów”. Już po pierwszych taktach dowiedzieliśmy się, że nie będzie to zwyczajne, biesiadne granie.
Popłynęły wpierw nuty gór, bo przecież poezja śpiewana rodziła się w górach, a gro z niej powstała właśnie w krainie Biesów i Czadów. W piwniczce, która okazała się tego wieczoru być bardzo ciasną dla ludzi piwniczką, pojawiły się nadto anioły radości i dobrej pogody. Nikt nie zastanawiał się skąd się tu wzięły, lecz każdy chciał mieć tak jak one skrzydła, choćby w plecaku. Każdy chciał dotknąć ich skrzydeł by stać się ich bratem. I wiecie co? Chyba wszystkim się to udało.
Gdy nie tak dawno kierowaliśmy tutaj nasze kroki, wydawało się, że miasto zapadło w sen. Czy to była ułuda? Jeśli tak to właśnie teraz opadły mgły i miasto ze snu budzi się. Muzycy grają, śpiewają, wtóruje im coraz szersza publiczność, która staje się coraz śmielsza, coraz pewniejsza siebie. Każdy kto przybył tutaj wkrótce mógł o sobie powiedzieć, że do gwiazd jest bliżej niż krok!
Po nocnym niebie suną obłoki, może na zewnątrz wieje wiatr, może mży, nikt nie zwraca na to żadnej uwagi. Mamy tutaj wyśpiewane cudne manowce, na których możemy odpocząć od wędrówki. Możemy tu pomarzyć o tęczy w oknie i gwiazdach, a przede wszystkim nie być ludźmi samotnymi w tych marzeniach, ani pozostawionymi samymi sobie. Z każdą wygrywaną pieśnią rozwijamy skrzydła, które niosą nas aż do gwiazd. Niosą nas przez oceany, morza i przestrzenie, wszędzie tam, gdzie wieje wiatr. Tak zdobywamy świat, a gdy zmęczymy się i stopy nasze znużone będą, zatrzymamy się nad rzeką, dobrą rzeką, której melodia da ukojenie. Taka właśnie rzeka przepływa gdzieś między stolikami piwnic „U Filipa”, siedzący zaś wsłuchują się w jej cichą piosenkę.
Przez niewielkie okienka piwnicy widzimy nogi ludzi przemierzających ulice miasta. Dokądś pędzą, za czymś gonią, pozbawieni złudzeń i marzeń, wciąż budują domki z kart. Żal ich, bo nie potrafią nawet pomyśleć o karecie co lśni w złocie, takiej jaka przyjechała tutaj za śpiewającymi instrumentalistami, jaką przywołały chórki publiczności. Powiew powietrza ma tu inny smak. Śpiew trwa i będzie trwał po kres dni, nawet w chwili, kiedy żegnać będziemy góry, wierchy, a halny wiatr powieje ku północy.
Czasem ktoś przemknie do baru, zamówi coś, co zatrzyma go w dzikiej włóczędze. W sali nie ma już miejsc siedzących. Niektórzy podpierają ceglaste filary. Dzieciom przed scenę ktoś dał skrzynkę odwróconą do góry dnem, by służyła im za taboret. Niektórzy chcieli by krzyknąć: pora w morze nam, przed nami znów daleka droga, ale instrumenty wyciszają się, a Wawrzek zaciąga melodię mórz tutaj do wnętrza, które wypełnia słony przestwór wód. Nikt nie myśli opuszczać swego miejsca, tu jest nasze Hilo, tutaj pozostaniemy. Wędrówka ma różne wymiary, a jedną z nich jest życie człowieka. Sami wybieramy drogi, bo nie ma co siedzieć bezczynnie, bo bez względu na to co robisz, czas biegnie do przodu i kiedyś może go zacząć brakować, by dotrzeć do wymarzonego celu.
Tutaj każdy już wie, że lepiej było zebrać się w sobie, zabrać ze sobą trochę uśmiechu i przybyć na koncert, do lokalu w którym porządku pilnuje całkiem wesoły anioł. Tutaj są ludzie szczęśliwsi, gdzie muzyka i śpiew płynie, nawet jeśli tutaj, tak jak w Leluchowie miałby zaczynać się koniec świata. Tam gdzie zmierzchy grają, w przestrzeniach pojawiają się śpiewy, przy których znikają lęki, nawet jeśli pomyślisz o tym szlaku, na który kiedyś wyruszysz zupełnie sam, o tym ostatnim szlaku.
Józef Wieczorek TV
Muzyczne spotkanie wywołuje mieszankę emocji, wzruszeń. Przydałaby się jakaś przerwa w tej podróży. Wawrzek wydawać by się mogło, że zaprasza na taką przy piwie w karczmie w Limanowej, lecz wkrótce okazuje się, że to był tylko jakiś żart. Mogliśmy się spodziewać tego widząc Jego szeroki uśmiech na twarzy. Obie gitary, Jego i Grześka przyspieszyły, również u Mariusza zauważyć można było nagłe poruszenie. Na sali dało się słyszeć: „…no to wszyscy razem, raz i dwa: rock and roll’a, a w jego rytm…”. I ruszyli ostro do przodu, a sala zdawała się falować w dynamicznym rytmie. Nuta zaczęła gonić nutę, jedna drugą chcąc prześcignąć w tempie, ale tempo instrumentaliści trzymali w dyscyplinie. Aż w końcu jednak zatrzymali się… bo dotarli do końca. Zaskoczeni ludzie chyba doznali małego szoku, bo rozkręcili się na całego. Na szczęście okazało się, że to tylko koniec pierwszej części występu, a druga nastąpi po dwudziestominutowej przerwie.
Przerwa chyba troszkę przeciągnęła się, a może to tylko wyczekiwana chwila sprawiła takie wrażenie, że czas zaczął biec wolniej. Jest już późno, ale czy za późno? Nie, na pewno nie jest za późno, jeśli chcemy się odnaleźć w dżungli ludzkości, zachwycić wszystkich miłością. Grzesiek śpiewa o studni z wiecznie żywą wodą, przy której uwierzymy w świat z powrotem. Potem wszyscy śpiewamy bluesa o czwartej nad ranem… oj pośpiewalibyśmy autentycznie do czwartej nad ranem, a nawet jeszcze dłużej. Jutro jednak nad ranem mamy znów wyruszyć w góry. Będziemy musieli tej przytulnej knajpie zaśpiewać: żegnaj nam dostojny, stary porcie! Udamy się w góry, wspominając ten port miły „U Filipa”, mając jeszcze w uszach dźwięki gitar Grzesia i Wawrzka, flety i harmonijkę Mariusza, i skrzypce niespodziewanego gościa, który pojawił się w porcie – Ryszarda znanego pod artystycznym przydomkiem „Kayo”. Ruszymy znów w góry, choć widzieliśmy je już nie jeden raz – góry jak góry wysokie z jodłami co szumią na szczycie.
Dzisiaj jednak trudno jest się rozstać i pożegnać. Szkoda, że ten wieczór nie może przedłużyć się o noc. Kolejne pożegnanie wyśpiewujemy, wołamy „dzisiaj muszę odejść – już mnie nie zatrzymuj”, lecz melodia działa jak magnes nadprzyrodzonej mocy. Wawrzek błądzi po losach ludzkich i aniołach co strugają w ciszy z kory łódki. Ludzie nie chcą iść do domu. Grzesiek przywołuje powtórnie bieszczadzkiej anioły, lecz ludzie nie mają jeszcze dość. Muszą być jeszcze bisy (to nie rodzaj biesów).
Koncert, który odbył się 16 lutego 2018 roku w restauracji „U Filipa” w Krakowie przeszedł do historii, jako bezprecedensowe wydarzenie. Muzycy dali czadu, wydarzenie uświetnili uczestnicy, którzy z żywiołem oddali się śpiewom pieśni gór i mórz. Koncert ten przeniósł słuchaczy w dwa odmienne światy. W jednym z nich czuliśmy oddech gór, zaś w drugim powiew morskiej bryzy. Sprawili to dwaj gitarzyści: Grzegorz i Wawrzyniec. Wśród nich pojawił się ktoś jeszcze, Mariusz, z fletem i harmonijką, których dźwięki płynęły jak rzeka, która rodzi się gdzieś w górach i płynie by zniknąć w toni mórz. I jeszcze pod koniec zjawił się ktoś niespodziewany, choć nam już znany - gość specjalny ze swoim wirtuozerskim smykiem - mistrz „Kayo”. Dzięki nim i wspaniałej publiczności klimatyczna piwnica restauracji „U Filipa” wypełniła się niezwykłym mariażem muzycznym, który przywoływać będziemy jeszcze długo i często.
Dziękujemy wszystkim za ten cudowny wieczór, za to, że daliście się nam porwać na niego. Takie wieczory to wyśmienity przystanek przed kolejną podróżą, czy wędrówką ku kolejnej przygodzie, ku marzeniom, które razem możemy spełniać.
Dorota i Marek
LINKI DO INNYCH RELACJI:
Józef Wieczorek w Krakowie (i nie tylko) - FOTO-Kronika niezależna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz